Ruszyła kampania prezydencka, ostatnia, która może cokolwiek zmienić w polskiej polityce przed kilkuletnią przerwą w wyborach. Jak było do przewidzenia, żaden z kandydatów stając w blokach startowych nie odniósł się do problemów edukacji. Po pierwsze dlatego, że nie mieszczą się one w prerogatywach prezydenta. Po drugie, żaden nie ma o nich większego pojęcia, nawet mąż nauczycielki. Po trzecie wreszcie – oraz czwarte, piąte i następne – bo jest to temat o zerowej wadze politycznej.
To ostatnie może zabrzmieć absurdalnie, ale poza moim wewnętrznym przekonaniem są na to twarde dowody. Choćby zdecydowane zwycięstwo w wyborach parlamentarnych partii odpowiedzialnej za obecną sytuację w oświacie. Ugrupowania, która tylko za gwałtowne przeoranie struktury systemu, bez względu na trwający cykl kształcenia kilku roczników uczniów, za doprowadzenie do kumulacji licealnej oraz upokorzenie kilku setek tysięcy nauczycieli, powinno otrzymać wilczy bilet od suwerena. Tymczasem na jego kandydatów oddano ponad 8 milionów głosów, a więc z pewnością były to także głosy części rodziców dzieci dotkniętych reformą i części nauczycieli. Po prostu dla dużej grupy wyborców ważniejsze było coś innego, niż żałosny los narodowej edukacji. A jeśli ktoś nadal mi nie wierzy, niech doda do tego sto kilkadziesiąt tysięcy głosów w eurowyborach i synekurę w Parlamencie Europejskim, jaką otrzymała twarz „dobrej zmiany w edukacji”, minister Anna Zalewska.
Jeżeli grę, którą od kilku lat prowadzi ze społeczeństwem Zjednoczona Prawica, porównalibyśmy do meczu szachowego, to na pierwszej szachownicy wciąż trwa zacięty pojedynek w dziedzinie sądownictwa, który przyciąga zainteresowanie licznych obserwatorów. Szachownica z napisem „edukacja” znajduje się gdzieś na szarym końcu. Co więcej, siedzący przy niej przedstawiciel władz, minister Dariusz Piontkowski, może już ogłosić „Szach i mat!”, a właściwie ogłasza to w każdym kolejnym swoim publicznym wystąpieniu.
W dziedzinie edukacji obecna władza przeprowadziła właściwie wszystkie zamierzone przez siebie zmiany, bez oglądania się na koszty społeczne. Zlikwidowała gimnazja, przy okazji dezintegrując lub niszcząc środowiska nauczycielskie, także w części szkół podstawowych i ponadgimnazjalnych. Wprowadziła nową podstawę programową, archaiczną w formie i treści, ale zgodną z wyobrażeniami mózgów „dobrej zmiany”, profesorów Legutki i Waśki. Umocniła przestarzały model organizacyjny szkoły, przywracając dwa szczeble edukacji, z nauczycielami transmitującymi ściśle określoną wiedzę do mas uczniowskich. Najwyraźniej zmierza do modelu węgierskiego – centralnego zarządzania organizacją i programem narodowej oświaty, i sprowadzenia nauczycieli do roli biernego pasa transmisyjnego odgórnie ustalonych wartości do głów i serc młodego pokolenia.
Szach i mat przy edukacyjnym stoliku obejmuje też złamanie oporu nauczycieli, którzy zdobyli się na masowy protest, oficjalnie przeciwko niskim zarobkom, a w praktyce także szerzącej się w systemie oświaty beznadziei, ale spotkali się ze skuteczną kontrakcją. Zagrożone egzaminy końcowe w szkołach przeprowadzono siłami pospolitego ruszenia funkcjonariuszy państwowych, w propagandzie przeciwstawiając wichrzycielstwo uczestników strajku sprawnym i zdecydowanym działaniom władz dla dobra uczniów. Reszty dokonała utrata zarobków osób strajkujących. Jeżeli obecnie toczy się jakikolwiek dialog, to tylko na warunkach dyktowanych przez władzę. Ona decyduje o agendzie, tak jak w przypadku planowanych zmian w pragmatyce zawodowej nauczycieli. Niby rzecz ma odbyć się w debacie ze związkami zawodowymi, w tym ZNP, ale środowisko nauczycielskie nie pokłada cienia nadziei w tej perspektywie, a jeśli spodziewa się zmian, to wyłącznie na gorsze.
Nie chciałbym, żeby ktoś w moich słowach dopatrywał się uznania, czy choćby tylko aprobaty dla działań obecnych władz w dziedzinie oświaty. Choć mieszczą się one w granicach prawa sejmowej większości do realizacji swojego programu, przebiegają w sposób urągający przyzwoitości, bez względu na skutki. Boleję nad tym i uważam, że fatalne konsekwencje ponosić będziemy przez wiele, wiele lat. Podkreślając skuteczność działań władz w realizacji podjętego programu chcę jedynie wskazać na brak podstaw, by oczekiwać, że na szachownicy „edukacja” rozgrywka pomiędzy obecnymi graczami zostanie kiedykolwiek wznowiona. Szach-mat oznacza jej koniec. Historia uczy jednak, w polityce nic nie jest wieczne. Trzeba rozważać różne scenariusze i przygotowywać się do ich realizacji, w oczekiwaniu na zmianę konfiguracji politycznej. Ale czy część społeczeństwa świadoma ogromnej wagi edukacji, widząca potrzebę zmiany obecnego stanu rzeczy, jest w ogóle przygotowana na taką ewentualność? To dobre pytanie…
Załóżmy, że do władzy w Polsce dochodzi inna opcja polityczna. Nie ma co łudzić się – nie będzie to przełom, po którym nagle głęboko podzieleni Polacy padną sobie w ramiona. Można jednak mieć nadzieję, że nowa władza będzie w ogólności mniej dogmatyczna, a w szczególności, między innymi, doceni znaczenie edukacji narodowej i podejmie wysiłek w celu nadania jej nowoczesnego kształtu, na miarę wyzwań, z jakimi musi mierzyć się dzisiaj społeczeństwo. I że uczyni to nie wbrew opinii znaczącej części środowiska oświatowego, ale biorąc pod uwagę głosy naukowców, praktyków, związkowców, nie zaniedbując też analizy dotychczasowych doświadczeń. Jednak nawet przy tak optymistycznych założeniach mam wątpliwości… Szczerze mówiąc, całe ich mnóstwo.
Pierwsza dotyczy potencjału obejmujących rządy. Obserwując scenę polityczną stwierdzam, że żadna opozycyjna siła nie ma dzisiaj programu uzdrowienia polskiej oświaty. Co najwyżej garść luźnych pomysłów, które – choćby nawet słuszne, nie rokują całościowej, spójnej wewnętrznie zmiany. Ponadto, nie widać wśród opozycyjnych polityków ludzi, którzy byliby powszechnie kojarzeni z edukacją i kompetencją w tym zakresie – ani ministrów w gabinetach cieni (jeśli takowe w ogóle istnieją), ani osobowości, zdolnych zainteresowań opinię publiczną problemami oświaty i zamierzeniami swojego ugrupowania w tej dziedzinie. To z jednej strony dobrze, bo ogranicza ryzyko zastąpienia jednej dogmatycznej koncepcji inną, z drugiej fatalnie, bo brak programu i odpowiedniego formatu działaczy oświatowych w przypadku objęcia władzy grozi kolejną stratą czasu, którego i tak już nie mamy.
Może zatem nowa władza, świadoma swoich ograniczeń, będzie mogła doraźnie zaczerpnąć z dorobku tlących się od pewnego czasu dyskusji na temat wizji przyszłości polskiej oświaty? Jest sporo takich opracowań; sam brałem udział w tworzeniu dwóch, a życzliwie kibicowałem najszerzej chyba zakrojonej inicjatywie Narad Obywatelskich o Edukacji, która zaowocowała opracowaniem dość pokaźnego raportu z blisko 150. spotkań dyskusyjnych, które odbyły się w całej Polsce późną wiosną 2019 roku. Są też postulaty związkowców, w szczególności dotyczące warunków pracy i płacy nauczycieli. W sumie, pokaźna sterta dokumentów, zawierających rozmaite spostrzeżenia i sugestie, najczęściej słuszne, stanowiące jednak zaledwie półprodukt dla opracowania programu działania, a więc także przełożenia postulatów na konkrety. To nie jest praca do wykonania ad hoc. Nie da się jej również w całości wykonać w ramach działalności opozycyjnej, bo wymaga ogromnych sił i środków, ale przydałby się chociażby pilotaż. Na przykład: powszechnie krytykowana jest obecna podstawa programowa. Zarówno co do formy, jak treści. Czy pod egidą opozycji, serio myślącej o zdobyciu władzy, nie dałoby się przygotować i przedyskutować postulowanej formy takiego dokumentu i zilustrować to przykładem chociaż jednej albo dwóch dziedzin edukacji? Albo kwestia wynagrodzeń nauczycielskich. Ogromnie drażliwa, ale przecież przeliczalna dla fachowców parających się ekonomią. Może warto by wziąć pod lupę wybrany spośród wielu padających postulatów płacowych, np. przyjęcia pensji nauczyciela dyplomowanego jako równej średniej płacy w gospodarce. Mnie osobiście wydaje się to godne i sprawiedliwe, ale zastanawiam się, jak zrównanie wynagrodzeń kilkuset tysięcy nauczycieli ze średnią krajową wpłynęłoby… na wysokość tej właśnie średniej? Taki przykładowy problem rachunkowy, który warto byłoby rozważyć.
Reasumując, dostępnych pomysłów jest wiele, ale gdyby przyszło nagle zebrać się do zarządzania edukacją narodową, dowolna z partii opozycyjnych miałaby problem z zaplanowaniem sekwencji niezbędnych działań. Nie pomógłby w tym również powszechny brak rodzimych autorytetów pedagogicznych, czy oświatowych.
Jest oczywiście cały szereg praktycznych inicjatyw, lokalnie pobudzających i inspirujących nauczycieli. Trudno przecenić ich znaczenie dla osób bezpośrednio zaangażowanych i dla ich środowisk działania, ale wciąż stanowią tylko niewielki margines ogromnej liczby istniejących placówek oświatowych. Można sobie wyobrazić, że nowa władza dokona zmian w przepisach, aby uwolnić ich inicjatywę i powiększyć autonomię. Ale wobec powszechnego oczekiwania poprawy nie będzie przyzwolenia na nieuchronne przecież błędy i trudno będzie oczekiwać od społeczeństwa, że da nowemu, bardziej liberalnemu systemowi czas na dotarcie się. Takiego czasu nie dostała już dwadzieścia lat temu reforma Handtke’go w kwestii nauczania blokowego i bardzo ramowej podstawy programowej. Jedno zlikwidowano, drugie zaczęto pracowicie rozbudowywać. A dzisiaj cierpliwość jest zdecydowanie bardziej deficytowa.
Codzienność systemu edukacji tworzy też cały katalog problemów i sporów na najniższym szczeblu jej struktury. Czy zadawać prace domowe, czy też nie? Czy dawać dzieciom więcej swobody i prawo do błędów, ale jeśli tak, to jak pogodzić to z prawną odpowiedzialnością nauczyciela za dobro powierzonych mu uczniów – cokolwiek przez to dobro rozumieć? Jak odbudować chociaż minimalny poziom zaufania do instytucji szkoły, która ugina się dzisiaj pod ciężarem rosnących indywidualnych potrzeb dzieci i idących za tym oczekiwań ich rodziców? To tylko przykładowe pytania o randze systemowej, dotyczące praktycznie każdej placówki.
Wracając do terminologii szachowej, mamy obecnie w polskiej oświacie szach-mat, jeśli chodzi o jej funkcjonowanie, a równocześnie pat w odniesieniu do jakichkolwiek rokowań na przyszłość. Bezpośrednią przyczyną tego stanu rzeczy są działania obecnych władz, ale w tle warto dostrzec tzw. lukę ludzką, która powstała niezależnie od takich czy innych konfiguracji politycznych. Po prostu stopień komplikacji świata (w tym przypadku edukacji) jest zbyt wielki w stosunku do ludzkich możliwości rozwiązywania pojawiających się problemów. Oddajmy pomysłodawcom PiS-wskiej reformy, że trafnie zdiagnozowali samo zjawisko. Postanowili wyjść mu naprzeciw przywracając szkołę do postaci sprzed ćwierć wieku. Okazało się to fatalne w praktyce, a również w samym założeniu przypomina sposób postępowania dziecka, które zasłaniając sobie oczy myśli, że w ten sposób ukrywa się przed otoczeniem. Ten pomysł jest chybiony, bo ludzie są zupełnie inni, niż ćwierć wieku temu, a i świat o wiele bardziej skomplikowany.
Co się już namęczyliśmy i jeszcze namęczymy, to nasze. Ale oczekując, aż czas tej władzy się wypełni, już teraz proponuję pensa za każdy dobry pomysł, jak w przyszłości wybrnąć z sytuacji, w której znajduje się obecnie polska oświata.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
>> Postulaty zmian w systemie oświaty
>> O zmianach w systemie oświaty
>> Stary jak... polski nauczyciel