Postanowiłem udostępnić na blogu artykuł, który napisałem w 2015 roku, przygotowując się do udziału w katowickim Kongresie Polskiej Edukacji, na który - choć nie byłem apologetą ówczesnej władzy oświatowej z minister Kluzik-Rostkowską na czele, zostałem zaproszony, i to w roli prelegenta. Rzecz niewyobrażalna obecnie, gdy dyskutuje się tylko w sprawdzonym gronie zwolenników.
Przejdźmy jednak ad rem. Ten mój głos, dudniący z otchłani czasu, jest ewidentnie pozbawiony aktualności. Gdy jednak spojrzeć na niego uważniej, można zwrócić uwagę, że minister Czarnek w istocie zmienił tylko jedno fundamentalne założenie. Otóż w jego wizji edukacja ma służyć nie społeczeństwu liberalnemu (co mnie wydawało się wtedy oczywiste, a i dzisiaj nadal tak uważam), ale Narodowi, umocnionemu kilkoma soczystymi przymiotnikami, typu: patriotyczny, dumny, potężny, katolicki etc. Reszta działań obecnego ministra - tak różnych od wizji, którą naszkicowałem w owym tekście, jest tylko konsekwencją przyjętego paradygmatu.
Czytając mój artykuł proszę mieć świadomość, że zawarte w nim postulaty były adresowane do ówczesnej władzy - w owym czasie jeszcze nikt chyba nie sięgał myślą, że polską edukację można przeorać tak gruntownie i w tak niszczący sposób, jak uczyniła to ekipa "dobrej zmiany". A przypominam go, ponieważ reakcją na zapadającą noc Czarnkową jest wysyp rozmaitych inicjatyw, koncepcji i wizji edukacji przyszłości. Pocieszające to, ale warto mieć świadomość, że mimo zmian zachodzących na świecie, nawet niewyobrażalnego kilka lat temu zjawiska pandemii i jego skutków, nie trzeba wszystkiego wymyślać od nowa.
***
Jakiej chcemy szkoły w XXI wieku?
Zobowiązany moralnie otrzymanym z samego Ministerstwa Edukacji Narodowej zaproszeniem do udziału w III Kongresie Edukacyjnym, uważnie czytałem wypowiedzi w debacie toczącej się na stronie internetowej MEN, a zbierającej dla potrzeb tej imprezy propozycje zmian w polskiej oświacie . Zestaw problemów poddanych pod dyskusję objawił mi się raczej znajomo. Jak zazwyczaj, gdy mowa o edukacji, pojawiły się wątki dotyczące roli współczesnego nauczyciela, osoby i zadań dyrektora szkoły, różnych możliwości wykorzystania nowoczesnych technologii, czy współpracy rodziców i nauczycieli. Postawiono także problemy bardziej oryginalne, na przykład, rozwijania myślenia naukowego u uczniów, albo – nie bez nuty humoru – odpolitycznienia edukacji. Z osobistą satysfakcją odnotowałem obecność pytania, na które od wielu lat udzielam odpowiedzi w swojej codziennej pracy, a od niedawna również na łamach redagowanego przez siebie kwartalnika: „Jakiej chcemy szkoły w XXI wieku?”.
Już pierwszy rzut oka na zapis wspomnianej debaty pozwala stwierdzić, że wszyscy pragną szkoły innej, niż obecna! Pomysły na tę „inność” są bardzo różnorodne. Ktoś chce poprawić przygotowanie zawodowe nauczycieli, inny sugeruje zmianę metod nauczania, jeszcze inny postuluje odbiurokratyzowanie oświaty albo odejście od systemu klasowo-lekcyjnego. Większość propozycji jest z pewnością warta rozważenia; niemal każdą można by wprowadzić w życie. Jednak nawet w takim przypadku nie spodziewałbym się radykalnej, jakościowej zmiany na lepsze. Dlaczego? Ponieważ wszystkie prezentowane pomysły mają charakter wycinkowy. A jakie to ma znaczenie – wyjaśnię na przykładzie.
Przenieśmy się na chwilę do krainy fantasy. Wyobraźmy sobie, że za sprawą jakiegoś magicznego zaklęcia polscy nauczyciele stali się nagle, bez wyjątku, fachowi, empatyczni, pracowici i pełni inicjatywy, po prostu doskonali, Urażonych bardzo proszę o wybaczenie, ja wiem, że oni już tacy są, ale wyobraźmy sobie, że byliby jeszcze bardziej. Magik, który ich zaczarował, z niecierpliwością czeka na dalsze efekty, te jednak nie nadchodzą, bowiem rzeczywistość stawia opór. Wszak, mimo magicznej przemiany, wciąż podstawowym kryterium oceny pracy nauczycieli są wyniki egzaminów. Inwencja kieruje się więc przede wszystkim w stronę lepszego przygotowania uczniów do testów. Ci, jak jeden mąż, piszą owe testy lepiej niż zwykle, w związku z czym rankingi szkół… pozostają niemal w bezruchu, co oczywiście w części placówek rodzi zarzut, że nauczyciele za mało się postarali. Ponadto, wyczarowany geniusz pedagogiczny rozmienia się na drobne w zderzeniu z biurokracją, mizerią finansową i przepisami, drobiazgowo regulującymi co tylko się da szkole. A i uczniowie, otoczeni opieką samych znakomitych nauczycieli, tłumaczących, motywujących i wspierających, zaczynają zdradzać objawy przesytu. Nadal bowiem muszą spędzać wiele godzin na lekcjach i odrabiać prace domowe, a teraz jeszcze, dodatkowo, analizować błyskotliwe informacje zwrotne, zachęcające ich do dalszego wysiłku. Zarażani kilkoma pasjami naraz nie mają czasu, żeby choć pograć na komputerze…
To tylko fantazja, ale dobrze oddająca przyczynę mojej niewiary w skuteczność działań wycinkowych. Szkoła jest niczym system naczyń połączonych. Zmiana kształtu jednego nie wpływa w znaczący sposób na poziom… sensu w całości. A wracając jeszcze na moment do sfery fantasy - żeby zmienić tak „po kawałku” całą polską rzeczywistość szkolną, potrzebna byłaby nie tylko czarodziejska różdżka, ale także magik-kulturysta, zdolny machać nią przez kilka dni, aby wyczarować niekończącą się litanię niezbędnych korekt. Nie, stanowczo nie tędy wiedzie droga do jakościowej zmiany, z mocami nadprzyrodzonymi czy też bez nich.
Wielka zmiana, a o takiej w tym miejscu mówimy, musi opierać się na klarownych fundamentach ideowych, łączących i nadających sens wszystkim podejmowanym działaniom. W dziele kreowania szkoły XXI wieku widzę dwa takie fundamenty: liberalny sposób postrzegania człowieka oraz zrozumienie natury edukacji, jako procesu z gruntu niemierzalnego.
***
Czy to się komuś podoba, czy nie, w naszym kręgu kulturowym dominuje dzisiaj ideologia liberalna, której podstawowym pojęciem jest wolność. Liberalizm głosi, że każdy człowiek jest autonomiczną jednostką, obdarzoną niepowtarzalną osobowością. Dla wychowawcy oznacza to, że dzieci mają zróżnicowane predyspozycje, oczekiwania i skłonności, powinny cieszyć się swobodą i rozwijać w sposób indywidualny. Za sprawą upowszechnienia tego poglądu bardzo wzrosła w społeczeństwie świadomość praw dziecka, nałożono też ograniczenia na władzę rodzicielską. Jaskółki zmian dotarły również do praktyki szkolnej – sporo mówi się o dostosowywaniu wymagań do możliwości i potrzeb dzieci, stwarzaniu uczniom różnorodnych okazji do działania, odkrywaniu ich preferencji i talentów. Niestety, głównie się o tym mówi, a okazjonalne akcje typu „Szkoła Odkrywców Talentów” pudrują tylko rzeczywistość. W polskiej szkole dominują rozwiązania sprzeczne z duchem liberalizmu. Na przykład, taki właśnie charakter mają egzaminy zewnętrzne, przykładające jedną miarę do ogromnie różnorodnej grupy dzieci i skłaniające nauczycieli do unifikacji, a nie różnicowania programów i metod pracy. Równie sprzeczny z rzeczonym duchem jest sztywny podział na przedmioty i obowiązujący jednakowo w całym kraju ramowy plan nauczania, uniemożliwiający dostosowywanie oferty szkoły do rzeczywistych, a nie zadekretowanych odgórnie potrzeb jej uczniów. Unifikacji, a nie budowaniu różnorodności służy ewaluacja zewnętrzna szkół, ze swoim schematem wymagań, jakie powinny spełniać wszystkie placówki. A najnowszym zgniłym jabłkiem w tym koszyku jest wprowadzenie jednakowego dla wszystkich dzieci podręcznika w kształceniu zintegrowanym.
Współczesna polska szkoła w swoim sposobie traktowania człowieka daleko odbiega od wolnościowych idei, tak mocno zakorzenionych w naszym kręgu kulturowym. Zdejmuje z uczniów poczucie odpowiedzialności za swoją edukację; nie pozwala im uczyć się na osobistych doświadczeniach i błędach. Nie uwzględnia kształcącej roli własnej inicjatywy, ani rozwojowego znaczenia nudy. Nadmiernie eksploatuje pomiar, w tym ocenianie, przez co utrudnia budowanie motywacji wewnętrznej ucznia i partnerskiego układu pomiędzy nim a nauczycielem.
We współczesnej polskiej szkole nie bierze się pod uwagę tego, co wiedział i stosował w praktyce już sto lat temu Janusz Korczak, że ludzie funkcjonują lepiej, gdy czują pokładane w nich zaufanie. Dotyczy to także nauczycieli, a dobitnym wyrazem takiego stanu rzeczy jest całkowite ich pominięcie w procesie egzaminowania własnych wychowanków. Państwo jawi się nauczycielowi wyłącznie jako surowy kontroler; motywuje poprzez strach, a nie budowanie poczucia lojalności.
Można mieć w sobie rezerwę wobec postulatów liberalizmu. Sam uważam, że wolność jednostki nie może zdominować potrzeb społeczeństwa, którego jest ona częścią. Ale niektóre elementy tej ideologii, jak choćby uznanie prawa dziecka do swobodnego rozwoju i szacunek dla niego jako osoby, czy w ogóle wiara w człowieka, zdają się być w Polsce powszechnie akceptowane. Konsekwentnie powinniśmy więc usunąć z naszego systemu edukacji rozwiązania, które pozostają z nimi w sprzeczności.
***
Drugi fundament dzieła kreowania „nowej” szkoły upatruję w zerwaniu z panującym obecnie „cyfrowym” sposobem pojmowania natury procesu edukacji. Jego wyrazem jest przekonanie, że wszystko w szkole można zmierzyć, a każde zaplanowane działanie daje się powiązać z oczekiwanym, precyzyjnie zdefiniowanym efektem. Praktycznym wyrazem takiego podejścia jest, między innymi, nadmierna waga przykładana do międzynarodowych badań typu PISA, czy TIMMS, testocentryzm systemu oświaty, rankingi szkół, podstawy programowe, pracowicie, choć z niewielkim sensem przekładane przez rzesze nauczycieli na „plany wynikowe”, i wszelka szkolna biurokracja, usiłująca uchwycić na papierze (czy coraz częściej w krzemie) precyzyjny obraz nieokreśloności.
Moim zdaniem, edukacja jest ze swojej natury „analogowa”. Rozumiem przez to, że jej niezwykle złożone procesy mają ciągłe, a nie skokowe spektrum możliwych sposobów przebiegu oraz rezultatów. Zaangażowanie konkretnych osób, uczniów i nauczycieli, z całym bogactwem ich osobowości, nadaje edukacji znaczną dozę nieprzewidywalności. Wszelkie modele budowane w sposób „cyfrowy” na podstawie pomiarów zbiorowości są mało przydatne w pracy z pojedynczym człowiekiem, a więc także w szkole. Z „analogowego” punktu widzenia oczekiwanie, że zadekretowane odgórnie rozwiązania organizacyjne lub programowe niezawodnie przełożą się w skali całego systemu na jednolity, dający się zmierzyć rezultat, jest przejawem nadmiernego optymizmu. A w stosunku do jednostek, w nadziei na konkretny efekt – pedagogicznym absurdem.
To, co napisałem o „analogowym” charakterze edukacji, odnosi się również do samej instytucji szkoły. Jest ona niezwykle złożonym organizmem społecznym, którego sposób i jakość funkcjonowania bezpośrednio buduje przede wszystkim doświadczenia życiowe uczniów. Tymczasem postęp technologiczny, pozwalający na wprowadzanie kolejnych programów, procedur oraz narzędzi oddziaływania i kontroli, kieruje szkołę w stronę modelu co najwyżej urzędu lub korporacji, jeśli nie wręcz więzienia, a uczeń w coraz większym stopniu staje się już tylko PESELEM w rosnących bazach danych. Zaakceptowanie „analogowego” charakteru edukacji pozwoliłoby lepiej dopasować funkcjonowanie poszczególnych placówek do potrzeb uczniów, nauczycieli i, last but not least, całego społeczeństwa.
***
Jeśli zgodzimy się z zaproponowanym powyżej sposobem myślenia, odpowiedź na pytanie, co konkretnie należałoby zmienić w polskiej szkole narzuci się sama. Trzeba po prostu uczynić wszystko, co niezbędne, by zwiększyć autonomię szkół, doprowadzając tym samym do ich zróżnicowania. Tylko placówki różniące się między sobą, odbiegające wewnętrznie od schematów, będą w stanie wyjść naprzeciw potrzebom społeczeństwa, w którym młode pokolenie dorasta dziś w kulturze indywidualizmu.
Należy uwolnić inwencję nauczycieli, ograniczając system egzaminów zewnętrznych do matury, opartej na niezmiennych w dłuższych okresach czasu sylabusach, oraz egzaminów kwalifikacyjnych (zawodowych). Trzeba zwiększyć zakres autonomii poszczególnych placówek nie tylko w zakresie ustalania wymiaru poszczególnych przedmiotów nauczania, ale także wprowadzania do planu innych, zgodnie z przyjętą koncepcją programową konkretnej szkoły. Podstawę programową wystarczy ograniczyć do języka polskiego, matematyki i języka obcego, nadając jej charakter ogólnodostępnego drogowskazu. W odniesieniu do ucznia - przestać zakładać, że ma być on „jakiś” w skali całego systemu edukacji. A myśląc nad kolejnymi możliwymi i pożądanymi działaniami należy po prostu pamiętać, że ich celem ma być uwolnienie systemu ze zbędnych ograniczeń dla nauczycielskiej i uczniowskiej inwencji. Jak w anegdocie, w której rzeźbiarz tłumaczył zaciekawionemu miłośnikowi sztuki tajniki swojego mistrzostwa w jaki sposób z klocka lipowego drewna wyrzeźbić kobietę? Trzeba po prostu odłupać z niego dłutem wszystkie kawałki, które kobiety nie przypominają! Podobnie należy postąpić ze szkołą – usunąć z niej wszystko, co przypomina koszary.
Zastanówmy się teraz, w jaki sposób to uczynić.
Proponowanej zmiany nie da się przeprowadzić wyłącznie rękami (i głowami) urzędników oraz polityków, choćby najświatlejszych. Jednak zmiany w prawie oświatowym będą niezbędne. Sugerowane przeze mnie ograniczanie sztywnego gorsetu rozwiązań krępujących system oświaty, w dużej mierze musi polegać na uproszczeniu przepisów i ograniczeniu rozległości materii, którą regulują. Widziałbym tylko jeden zupełnie nowy element – podstawowym dokumentem każdej placówki oświatowej, oprócz statutu, powinien stać się jej program (może pod nazwą „koncepcji programowej”), oparty na wybranych wartościach, zawierający opis organizacji i codziennego funkcjonowania, plan i program nauczania. Stworzenie i zaprezentowanie projektu programu szkoły, lub twórcze zinterpretowanie dokumentu już istniejącego, powinno być podstawą konkursu na stanowisko dyrektora, stanowiąc deklarację intencji kandydata, a zarazem sprawdzian jego umiejętności formułowania myśli i komunikowania się.
Większość nowych pomysłów w edukacji zakłada potrzebę przeprowadzenia takiej czy innej zmiany poprzez nauczycieli. Moim zdaniem w dużej skali jest to niezwykle trudne, ze względu na bezwładność tak ogromnej grupy zawodowej. Dużo lepiej rokuje oparcie działań reformatorskich na kadrze zarządzającej. Osoba dyrektora placówki oświatowej jest ważna dla powodzenia jakiejkolwiek zmiany w edukacji, a w przypadku proponowanego tutaj radykalnego zwiększenia autonomii szkół – wręcz kluczowa.
Budowanie koncepcji programowej placówki oświatowej jest dużym wyzwaniem. Wymaga lidera, który zintegruje wysiłek myślowy nauczycieli, rodziców, organu prowadzącego, czasem także uczniów, i sama podda oryginalny pomysł. Ów lider stanie się automatycznie „twarzą” opracowanej koncepcji. To wielkie wyzwanie, ale też potencjalnie znaczny prestiż. Oczywiście, nie wszyscy podejdą do tego z entuzjazmem. Nie oszukujmy się, obecny system jest dla części kadry zarządzającej bardzo wygodny. Ważne jest więc zjednanie obecnych dyrektorów do nowego projektu, udzielenie im wsparcia, oraz równoległe kształcenie przyszłych kadr, gotowych na zmianę.
Na początek przydałaby się ze strony władz jakaś manifestacja dobrych intencji, na przykład w postaci przeglądu prawa, nie tylko oświatowego, pod kątem ograniczenia liczby zadań dyrektora, sięgającej dziś nawet tysiąca. Poddaję pod rozwagę przykładową propozycję – rezygnację z wystawiania w szkole świadectw promocyjnych. One naprawdę do niczego nie służą, poza wątpliwą satysfakcją uczniów (ile małych dzieci czyta ocenę opisową na swoim świadectwie?!). W nielicznych przypadkach braku promocji – jeśli w ogóle uznamy je za niezbędne – można posłużyć się dokumentem w rodzaju „Decyzji o niepromowaniu”, z prawem odwołania się przez rodziców w trybie administracyjnym. Dla mnie osobiście dałoby to sporą oszczędność czasu na samym tylko machaniu piórem, zakładając nawet, że to, co sygnuję swoim podpisem, wcześniej sprawdza ktoś inny.
Niezbędne byłoby udoskonalenie sposobu kształcenia kandydatów do zarządzania w oświacie. Biorąc w swoim czasie udział w kursie kwalifikacyjnym, już zresztą jako czynny dyrektor, nie mogłem wyjść z podziwu, jak mało praktyczny, a przy tym po prostu nudny był jego program. W istocie rzeczy, pomijając dosłownie kilka tematów z zakresu szeroko rozumianej psychologii, treść szkolenia sprowadzała się do wprowadzania mnie w tajniki biurokracji, z niekończącą się litanią przestróg, jakie konsekwencje mogą mnie czekać w przypadku zaniedbania takiego czy innego obowiązku. Nie wskazano ani jednego potencjalnego źródła satysfakcji z tej pracy, które mogłoby mnie zachęcić do budowania swojej własnej wizji, jakoś uskrzydlić. Tak jakby sensem życia dyrektora było tylko drobiazgowe pilnowanie przepisów określających status quo. Może i jest tak w praktyce, ale właśnie także dlatego trzeba zmienić szkołę.
Najważniejszym elementem kształcenia przyszłego dyrektora powinna być praktyka zawodowa. Nie kilkudniowa, ale co najmniej trzymiesięczna, ciągła, w przedszkolu lub szkole, materialnie wspierana przez państwo. Uznanie placówki za miejsce ćwiczeń dla osób kształcących się w zakresie zarządzania oświatą mogłoby być wyróżnieniem, udzielanym pod egidą jakiejś instytucji akredytującej. Sam bardzo bym chciał, żeby szkoła, którą kieruję ubiegała się o taki status, dla prestiżu i możliwości promowania swojej dobrej praktyki. Uważam zresztą, że nic tak dobrze nie robi zespołowi pedagogicznemu, jak dzielenie się dorobkiem z innymi.
Wielką inwestycją w budowanie kapitału społecznego w środowisku oświatowym, zgodną z zaproponowanymi przeze mnie fundamentami zmiany, byłoby przywrócenie do życia bytu kilka lat temu ostatecznie nienarodzonego – Ośrodka Wspierania Edukacji. Gdyby wszystkie kadry zaangażowane obecnie w kontrolę nauczycieli przenieść do takiej instytucji i jej terenowych oddziałów, oferując placówkom oświatowym pomoc w propagowaniu ich osiągnięć i wymianie doświadczeń, oraz wsparcie w rozmaitych aspektach codziennej działalności – od metodyki nauczania, poprzez pracę z dziećmi o specjalnych potrzebach edukacyjnych i zastosowanie nowoczesnych technologii, skończywszy na zagadnieniach prawnych, byłby z tego ogromny pożytek dla wszystkich. Zwolniona z ograniczonych reformą obowiązków część pracowników Komisji Egzaminacyjnych mogłaby w ramach OWE zająć się budowaniem rozległej oferty profesjonalnie przygotowanych testów, które służyłyby nauczycielom i szkołom do dobrowolnej samooceny wybranych efektów swojej pracy. Bo dobry test, aż boję się to napisać, ale sam dobry test może być w szkole niezwykle cennym narzędziem. Pod warunkiem, że służy konkretnym ludziom do doskonalenia ich pracy.
Czytelnik z pewnością będzie w stanie wskazać wiele słabych punktów zarysowanej tutaj koncepcji. Część z nich mógłbym „zaasekurować”, rozwijając ten artykuł do objętości książki. Nie wskazałem, na przykład, pewnych bezpieczników, ograniczających radosne pomysły, jakie autonomiczne szkoły będą gotowe w swoich programach zafundować dzieciom. Choćby czterdziestu obowiązkowych lekcji w tygodniu, jak to dzisiaj czynią „wobec oczekiwań rodziców”, a bez względu na zdrowy rozum, niektóre zamożniejsze szkoły niepubliczne. W założeniu miał to być jednak tylko szkic pomysłu, napisany na potrzeby publicznej debaty. Uważam, że moja propozycja ma co najmniej dwie zalety, rzadkie w dzisiejszym myśleniu o zmianach w edukacji. Nie wymaga unieważnienia wszystkiego, co się obecnie dzieje w szkołach i nie żąda, żeby wszystko stało się natychmiast. Autonomię zawsze buduje się stopniowo, a ona, już ze swojej natury powinna spowodować, że w poszczególnych placówkach znajdzie się miejsce na rozmaite, w dużej części także istniejące już pomysły. Nikt nie nakaże szkołom korzystania z tablic multimedialnych, ale też nie zabroni tego entuzjastom tej akurat technologii. Podręczniki będą mogły być albo elektroniczne, albo papierowe, i nie ich forma, ale przydatność zadecyduje o wykorzystaniu w konkretnej placówce. Będzie można zachować system klasowo-lekcyjny, albo odejść od niego, jeśli i na to będzie pomysł. Zwolennicy neurodydaktyki będą mogli swobodnie wprowadzać do praktyki jej postulaty. I tak dalej.
A wracając w jednym zdaniu do tytułowego pytania, „Jakiej chcemy szkoły w XXI wieku?”, moja odpowiedź brzmi: „Chcę szkoły dla ludzi, a nie dla systemu”.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.