Edukacja a wybory, czyli w oczekiwaniu na Gandalfa

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Edukacja jest dziedziną życia społecznego, w naszym kraju zupełnie nieistotną dla polityków, nawet jeśli werbalnie podkreślają jej znaczenie. Kiedy posiadanie władzy stanowi cel sam w sobie, a decyzje polityczne podejmuje się pod dyktando wyników sondaży, nauczyciele są po prostu zbyt mało atrakcyjną grupą elektoratu. W Prawie i Sprawiedliwości wiedzą, że w większości nie głosują oni na prawicę, a kupować ich nie warto, bo musiałoby to dużo kosztować, bez gwarancji sukcesu. Opozycja na lewo od PiS słusznie zakłada, że głosy tego światopoglądowo lewicowego lub liberalnego środowiska ma zagwarantowane bez żadnych nakładów, nawet bez dopieszczania.

Co ciekawe, w ogóle nie bierze się pod uwagę rodziców jako myślących i głosujących ludzi związanych z edukacją, choć przecież to oni powinni być najbardziej zainteresowani warunkami i jakością kształcenia swoich dzieci. A jest w tej grupie polityczny potencjał, o czym przekonała się Platforma Obywatelska w 2015 roku, kiedy powszechny sprzeciw przeciw posłaniu sześciolatków do szkoły stał się gwoździem do trumny ówczesnej koalicji rządzącej. Pod hasłem „Ratuj maluchy” małżeństwo Elbanowskich zgromadziło rzeszę zwolenników – głównie rodziców, sprzeciwiających się źle przygotowanej i nieudolnie wprowadzanej reformie. Wielu z nich zagłosowało na ówczesną opozycję. Ten masowy i ważki politycznie ruch był jednak zjawiskiem jednorazowym.

Późniejsza reforma Zalewskiej, która niezwykle boleśnie dotknęła kilka roczników dzieci i młodzieży, a pośrednio całe młode pokolenie, nie wywołała masowych rodzicielskich protestów. Nie zmniejszyła też odsetka głosujących na PiS, nawet w wyborach, które odbyły się po likwidacji gimnazjów, kiedy było już jasne, że wbrew deklaracji szefowej MEN nic w tym przedsięwzięciu nie zostało dobrze przemyślane ani policzone.

Aby obraz sytuacji był pełny trzeba wspomnieć, że nauczyciele i rodzice nie darzą się sympatią. Ani ci pierwsi w swojej masie nie poparli buntu w sprawie sześciolatków, ani drudzy nie udzielili znaczącego poparcia podczas strajku szkolnego w 2019 roku. Wszystko to znajduje się dzisiaj na rachunku krzywd, który rozrósł się jeszcze bardziej podczas pandemii. W warunkach zdalnego nauczania żadna ze stron nie była zadowolona z postawy drugiej, a wzajemne pretensje szeroko rozlewały się w internecie. Taki stan rzeczy jest na rękę władzy, która cały czas po cichu podsyca ten konflikt, choć w istocie ma za nic prawa i potrzeby zarówno jednej, jak drugiej strony. A już na pewno nie jest zainteresowana tworzeniem w placówkach oświatowych warunków do współpracy i współdecydowania. Co zresztą stanowi długą i smutną tradycję polskiej oświaty.

Jeśli w tym kontekście można mówić o pozytywnych skutkach pandemii, to uświadomiła ona szerszym kręgom społeczeństwa, w jak fatalnym stanie znajduje się edukacja po sześciu latach „dobrej zmiany”. Mamy więc potężny wysyp oczekiwań, pomysłów, postulatów, koncepcji i wizji, od których grzeją się internetowe łącza i puchną foldery z dokumentami. Mamy jednak równocześnie powszechny brak świadomości, że jakakolwiek zmiana na lepsze wymaga powszechnego zaangażowania społecznego, w tym także partii politycznych – bo tylko one w naszym systemie posiadają moc sprawczą.

Chociaż życie partii oraz aktywność przywódców pulsują dzisiaj od sondażu do sondażu, to wciąż jeszcze, jak sądzę, istnieje pewne zapotrzebowanie na ich programy działania. Niewielkie, w dobie powszechnej tabloidyzacji myślenia, ale wciąż tlące się, i dobrze, bo pod wpływem badania chwilowych opinii wyborców trudno podejmować działania, których perspektywa czasowa powinna sięgać dziesięcioleci.

Niestety, jedyny konkretny program w zakresie edukacji, jaki obecnie funkcjonuje w życiu politycznym, posiada rządząca prawica. Zdaje się ona nie lekceważyć tej sfery życia tak bardzo jak inne ugrupowania, i najwyraźniej wierzy, że możliwe jest wykorzystanie jej do budowy nowego społeczeństwa (i elektoratu). Nie ma znaczenia, że w odczuciu wielu program PiS-u w połączeniu z pandemią oznacza dla edukacji ucieleśnienie ludowego lamentu: „Jak nie zaraza, to przemarsz wojsk!”. W polityce liczy się skuteczność. Czarna sotnia ministra Czarnka konsekwentnie dąży do przebudowy polskiej oświaty na modłę katolicko-narodową. Wszelka autonomia i tendencje liberalne, pogardliwie określone mianem lewactwa, zostają wyklęte i za pomocą kolejno wprowadzanych aktów prawnych mają zniknąć z systemu. Jak dotąd, działania te spotykają się częściej z podszytym rezygnacją niedowierzaniem, aniżeli jakimś oporem, bardzo trudnym zresztą w sytuacji całkowitej dominacji rządzącego ugrupowania politycznego.

Tymczasem po stronie opozycji nie ma programów alternatywnych, tworzonych z myślą o wyborach i z wiarą, że po zwycięstwie będzie możliwe wprowadzenie ich w życie. Jakiś czas temu podjęła próbę w tym zakresie posłanka Koalicji Obywatelskiej, Kinga Gajewska, a ostatnio senator Joanna Sekuła. W obu przypadkach brakuje jednak widocznego zainteresowania władz ugrupowania, a gotowy raport zespołu działającego pod patronatem pani Gajewskiej od kilkunastu miesięcy bezproduktywnie zalega w jakiejś szufladzie.

Jeśli chodzi o inną ważną siłę polityczną po stronie opozycji, Stowarzyszenie „Polska 2050” Szymona Hołowni, to w ciągu roku od wyborów prezydenckich, w których zaistniał jego przywódca, nie ogłosiło ono żadnego programu dla edukacji. Wśród 23 osób zaplecza intelektualnego – Instytutu „Strategie 2050”, prezentowanych na stronie internetowej, obok wielu prawników, specjalistów z zakresu administracji i samorządności, lekarzy, znajduje się jeden tylko ekspert związany z edukacją, Przemysław Staroń. Postać to ze wszech miar pozytywna, Nauczyciel roku 2018, ale jego osamotnienie zdaje się potwierdzać, że edukacja i w tym gronie nie ma wystarczającej rangi.

Z panem Staroniem miałem do czynienia raz, w drobnej wymianie komentarzy na fejsbuku, kiedy zapytałem jaką propozycję dla edukacji ma ruch Hołowni, a otrzymałem odpowiedź, żebym uzbroił się w cierpliwość i poczekał na Gandalfa. Czekam więc, zachodząc w głowę, czy w tej roli objawi się kiedyś Szymon Hołownia, ktoś z namaszczonych przez niego współpracowników, a może sam Przemek Staroń. Im dłużej czekam, tym mocniejsze żywię przekonanie, że najlepszy byłby Gandalf osobiście, bo dla uzdrowienia naszej oświaty z każdym miesiącem potrzeba coraz więcej czarodziejskiej mocy.

Tyle dla zarysowania tła, a teraz meritum.

Dzieląc się z Czytelnikiem refleksjami stawiam przed sobą w tym miejscu dwa cele. Po pierwsze, chcę pokazać polityczny kontekst edukacji, który umyka wielu entuzjastom, nawołującym żeby robić swoje i zmieniać rzeczywistość oddolnie. Zmiany na lepsze są oczywiście możliwe, choć tylko w skali lokalnej, jednak dobrze mieć świadomość, że obecna władza zrobi wszystko, żeby im zapobiec. Cel drugi, to podsuflowanie politykom opozycji, że warto nieco bardziej przyłożyć się do stworzenia realnego programu dla edukacji. Na wszelki wypadek – wyborczego zwycięstwa.

Rysowanie tła zakończyłem na personaliach i od nich rozpocznę swoje sugestie. Muszę zwrócić uwagę Czytelnika, że chociaż cały czas żyjemy w kraju demokratycznym, to życie polityczne (nie tylko zresztą u nas) opiera się niemal wyłącznie na silnych osobowościach liderów. W Polsce to zjawisko datuje się co najmniej od czasów kiedy Donald Tusk, jeden z „trzech tenorów” – współtwórców Platformy Obywatelskiej, pozbawił znaczenia dwóch pozostałych i na długie lata został rządzącym twardą ręką liderem tego ugrupowania. Niewiele później prezes PiS, Jarosław Kaczyński, od początku samowładnie rządzący swoją partią, zabrał się za wykańczanie koalicjantów rządowych z LPR i Samoobrony, czyli – jak to obrazowo wtedy opisano – zjadanie przystawek. Pożądanie mocnych przywódców jest od tamtego czasu trwałe, a jego przykładem z ostatnich dni – powrót Donalda Tuska do polskiej polityki, budzący u wielu nadzieję, że wreszcie ktoś zrobi porządek pośród opozycji i stanie na czele skutecznej walki z rządami Zjednoczonej Prawicy. Jak będzie – zobaczymy, ale jedną naukę z tej sytuacji można i należy wyciągnąć już teraz – zmiana w edukacji także potrzebuje wyrazistego lidera.

Oczywiście byłoby nie od rzeczy, gdyby sam przywódca ugrupowania opowiadał wyborcom, co chciałby zmienić w edukacji, dlaczego i kiedy. Ale liderzy fizycznie nie są w stanie zajmować się wszystkim. Potrzebne jest wykreowanie innych autorytetów. Przy całym szacunku dla znanych mi osób – nie widzę w tej chwili nikogo takiego w Koalicji Obywatelskiej. Z kolei, mimo naprawdę głębokiego zainteresowania sprawami oświaty, poza Przemkiem Staroniem nie znam żadnego innego nazwiska spośród działaczy edukacyjnych „Polski 2050”. Tymczasem istnieje pilna potrzeba, aby ktoś z perspektywy politycznej zaczął publicznie snuć opowieść o przyszłości edukacji, bazującą na programie alternatywnym do tego, który wprowadza w życie minister Czarnek. Nie oznacza to bynajmniej, że postuluję odejście od kolegialnego wypracowywania pomysłów i rozwiązań. Zbiorowe myślenie jest najlepsze. Chodzi tylko o sposób komunikowania się ze społeczeństwem, które najwyraźniej nie czuje potrzeby świętowania na co dzień procedur demokratycznych.

Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę, że Jarosław Kaczyński, mimo że jest alfą i omegą w swojej partii, praktycznie nie wypowiada się w sprawach oświaty. Czynili to i czynią z jego namaszczenia politycy pośledniejszego sortu: Anna Zalewska, Dariusz Piontkowski i teraz Przemysław Czarnek. O działaniach tego ostatniego można powiedzieć wszystko, co najgorsze, ale pełno go w prorządowych mediach, ma spójny przekaz dla sympatyków swojej opcji politycznej i jasno przedstawia cele i metody, jakimi będzie dążyć do ich osiągnięcia. Takiego przekazu bardzo brakuje po stronie partii opozycyjnych, a nie zastąpią go najpiękniejsze nawet koncepcje snute w internecie przez eduentuzjastów. Chwilowo relacja z protestu przeciwko czarnkowym zmianom w prawie oświatowym ma, powiedzmy, tysiąc polubień na fejsbuku, a nowa kreacja Małgorzaty Rozenek – sto tysięcy. Żeby choć trochę zmienić tę proporcję, potrzeba ludzi potrafiących w imieniu polityków tak mówić o edukacji, jak Michał Sumiński opowiadał w „Zwierzyńcu” o zwierzętach. W przeciwnym razie pozostanie ona nadal najmniej ważna ze wszystkiego.

Uświadomienie społeczeństwu na czym polega dzisiaj dobre wykształcenie i dlaczego jest ono tak ważne wobec wyzwań współczesności, to pierwszy cel, jaki powinien znaleźć się w programie działania ugrupowania politycznego, jeśli chce budować nowoczesny system edukacji. Tej świadomości powszechnie brakuje. Rodzice patrzą na problem przez pryzmat własnych dzieci, nauczyciele – codziennych kłopotów, a tylko nieliczni – w perspektywie lat i dziesięcioleci. Trzeba uzmysłowić wszystkim, że źle wykształcone dzisiaj młode pokolenie, to w przyszłości mniej skuteczni lekarze, zdemoralizowani politycy i prawnicy, niekompetentni inżynierowie i robotnicy, pozbawieni poczucia wspólnoty obywatele, i tak dalej. Oczywiście zawsze można się pocieszać, że jakoś to będzie, ale lepiej, żeby było dobrze, a nie jakoś.

Teraz zaczynają się schody.

Bardzo łatwo wymyśla się, jak ma być. Znam co najmniej dziesięć powstałych niedawno opracowań, zawierających tezy i postulaty dotyczące edukacji. W większości – moim zdaniem – słuszne. Niestety, uważam, że mało realne, choć oczywiście można mi zarzucić brak wiary lub przywiązanie do przestarzałego paradygmatu. Faktycznie mogę się mylić, ale proponuję nie stawiać na to ostatniego grosza. Materia jest naprawdę bardzo trudna i niewdzięczna.

Nie bardzo wiadomo, co to jest dobre wykształcenie. Według pana Czarnka może w tym pojęciu mieścić się wszechstronna wiedza pamięciowa, szczególnie w zakresie historii, znajomość języków klasycznych, patriotyzm, wstręt do wszystkiego co nienaturalne, głęboka wiara. Według mnie będzie to raczej szacunek dla wiedzy i kompetencji, umiejętność i chęć uczenia się, odpowiedzialność za siebie i innych, gotowość stawiania sobie celów i ich realizacji. Może jeszcze znajomość języka obcego, ale raczej takiego żywego. Wcale mnie nie zdziwi, jeśli Czytelnik uzna, że w obu tych definicjach brakuje kilku ważnych elementów, a niektóre są zbędne. A zatem ustalenie kanonu wykształcenia (choćby w postaci podstawy programowej) już na wstępie powoduje konieczność wypracowania kompromisu.

Oczekiwania wobec edukacji są w ogóle niezwykle zróżnicowane. Różnimy się w społeczeństwie wyobrażeniem o tym, jak powinna wyglądać nauka szkolna, co powinno być jej treścią, czy powinny być egzaminy, oceny, prace domowe… Ba, pada nawet postulat, żeby znieść przymus szkolny. Choć z drugiej strony mamy również niemałe grono zwolenników tradycji, którzy słysząc „pruska szkoła” powiedzą, że po prostu normalna. I znowu trzeba poszukiwać kompromisu, szczególnie w odniesieniu do oferty szkół publicznych, w których edukować się ma prawo i obowiązek każdy młody obywatel. Wszystkie placówki tego typu powinny mieć zbliżony program, no ale przecież różnią się one lokalnym środowiskiem działania. Czy można to ignorować?!

Skala niezbędnych zmian jest trudna do ogarnięcia. Nawet jeśli uznamy, że pomysł PiS na edukację okazał się chybiony, to nie da się wszystkich przeprosić i wrócić do tego, co było przedtem. Zmienił się świat, ludzie, wyzwania cywilizacyjne i społeczne. System edukacji jest w zasadzie do wymyślenia od nowa – choć osobiście chciałbym, żeby nie przekreślać całego dorobku poprzednich pokoleń.

Edukacja ma bardzo wiele aspektów, więc wszystkie zmiany muszą być ze sobą powiązane. Trzeba równocześnie myśleć o programach kształcenia, zapleczu ekonomicznym, zasobach ludzkich (dostępnych i pożądanych), organizacji pracy, problemach osobistych ludzi (młodych i starych), strukturze zarządzania, drożności systemu… I tak dalej, i tak dalej…

Ludzie oczekują prostych obietnic i zrozumiałych rozwiązań. Nie obrażą się za kilka chwytliwych haseł. Ale jeśli wymyślimy w zaciszu gabinetów nowy, oczywiście lepszy system, a następnie obiecamy wprowadzenie go w życie, jest ryzyko, że postąpimy podobnie jak PiS, tylko na odwrót – uszczęśliwimy wszystkich w przekonaniu, że nasza wizja jest najlepsza. A przecież Zalewska, Piontkowski, Czarnek et consortes mają w społeczeństwie niemało zwolenników. Trzeba mieć naprawdę dobry pomysł, żeby stworzyć coś ponad podziałami.

Jeśli Czytelnika rozbolała w tym miejscu głowa, to wcale się nie dziwię. Naprawdę trudno zmierzyć się z tymi wszystkimi wyzwaniami. A jednocześnie trzeba, więc nie pozostaje nic innego, jak oddzielić to, co musi stać się na poziomie systemowym od tego, co powinni zrobić sami ludzie. Bo jeśli chcemy (a chyba chcemy) postawić opór wizjom pana Czarnka, to właśnie jest klucz – ponowne uwierzenie w ludzi i postawienie na nich. Dokładnie tak jak miało to miejsce – jednak – na przełomie tysiącleci. Choć wtedy, jak widać, nie wypaliło.

Uważam, że ze wszystkimi wyzwaniami można spróbować sobie poradzić, jeśli przyjmie się pięć głównych kierunków zmian: uspołecznienie edukacji, wyrównywanie szans, personalizacja kształcenia, upowszechnienie wsparcia, racjonalizacja pracy ludzkiej.

Przez uspołecznienie edukacji rozumiem zmianę feudalnej struktury na rzecz kolektywnego podejmowania kierunkowych decyzji przez rady oświatowe różnych szczebli. Na poziomie centralnym możemy nawet wrócić do idei Komisji Edukacji Narodowej – o ile dałoby się utworzyć to ciało z udziałem opozycji i powierzyć mu, pod kontrolą parlamentu, kształtowanie polityki oświatowej i wypracowywanie rozwiązań z długoletnią perspektywą. Ministerstwa Edukacji nie warto likwidować, bo tam pracują ludzie, którzy są w stanie panować nad złożonością materii prawnej – trzeba tylko uczynić z niego zaplecze urzędowe KEN, a nie agendę rządową. Czyli, pozostawić urząd bez uprawnień władczych i pod nową nazwą.

Uspołecznienie oznacza też znaczny zakres autonomii poszczególnych placówek, regulowanej decyzjami rady szkoły, a częściowo może gminnej lub powiatowej rady oświatowej.

Wyrównywanie szans oznacza m.in. upowszechnienie opieki przedszkolnej od trzeciego roku życia, już nie jako zadania własnego gmin, ale zadanie zlecone i finansowane przez państwo. Pensa za inne pomysły, dzieki którym miejsce urodzenia nie będzie tak bardzo jak obecnie determinowało osiągnięć w nauce.

Personalizacja kształcenia to postulat, aby przyjąć jako podstawę kształtowania polityki edukacyjnej państwa, że każdy uczeń ma swoje indywidualne potrzeby, a system szkolny musi harmonijnie łączyć elementy swobody wyboru i działania z pewnym poziomem wymagań, zapewniających jego spoistość i drożność.

Upowszechnienie wsparcia. Chodzi przede wszystkim o wsparcie psychologiczne i pedagogiczne dla uczniów i rodziców, ale także dla nauczycieli, którzy z coraz większym trudem radzą sobie z ogromem potrzeb uczniów i oczekiwań wobec swojej pracy.

Racjonalizacja pracy ludzkiej. Najbliższy mojemu sercu postulat – zweryfikowania prawa oświatowego pod kątem obowiązków spoczywających na dyrektorze szkoły – obecnie przekraczających granice ludzkiej wydolności. Ale ponadto, a właściwie przede wszystkim – wypracowanie nowej pragmatyki zawodowej nauczycieli. Dalej, pod tym samym hasłem, choć z zupełnie innego podwórka – racjonalizacja wysiłku uczniów, np. obciążenia zajęciami szkolnymi. Akurat na tym polu, sprowadzając z Księżyca na Ziemię podstawę programową, można wiele poprawić niewielkim nakładem sił.

I przedostatnia myśl w tym długim już wywodzie. Jest ogromna potrzeba, by zadeklarować wprowadzenie pewnych zmian „na już”, w ciągu, na przykład, 100 dni od przejęcia rządów. Stworzenie katalogu takich działań wcale nie jest trudne – wystarczy przyjrzeć się dokonaniom „dobrej zmiany”. Na pewno – przywrócenie kuratoriom miejsca w administracji samorządowej, co będzie równoznaczne z odebraniem im funkcji narzędzia dyscyplinowania i represji. Wycofanie przepisów karnych z prawa oświatowego (o ile tam trafią – okaże się to wkrótce). Jeśli bardzo potrzebne jest objęcie odpowiedzialnością dyrektorów placówek niepublicznych – wystarczy wpisać ich w kodeksie karnym na listę funkcjonariuszy publicznych. Dalej – podjęcie przygotowań do powołania (w ciągu np. roku) Komisji Edukacji Narodowej – pod taką lub inną nazwą – ponadpartyjnego gremium sprawującego opiekę nad systemem oświaty. A przede wszystkim – zmiana sposobu komunikowania się ze społeczeństwem w sprawach edukacji.

Naszkicowanie możliwości dokonanie zmian w dłuższej perspektywie czasowej pozostawię już pomysłowości Czytelnika. Pisząc niniejszy artykuł pro bono, jako wakacyjne ćwiczenie umysłu, nie czuję się na siłach, aby snuć tak daleko idące plany.

Na zakończenie podzielę się hasłem, jakie wymyśliłem na użytek spragnionych syntetycznego ujmowania tego, co ważne dla społeczeństwa:

„EDUKACJA! ALBO KATASTROFA…”

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.

 

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie