Od pewnego czasu nie mogę wyjść ze zdumienia, jak mało znaczy dla Polaków edukacja. Nie chodzi nawet o widoczny brak społecznego zapotrzebowania na radykalne zmiany, odpowiednie do realiów XXI wieku. Bardziej uderza mnie obojętność w obliczu mnożących się problemów: gwałtownego demontażu poprzedniego systemu, czego ukoronowaniem dla najbardziej poszkodowanego rocznika będzie katastrofa maturalna AD 2023, wielkiej improwizacji zdalnego nauczania w dobie pandemii, a ostatnio nagłego wtłoczenia do polskich placówek blisko dwustu tysięcy uczniów z Ukrainy. Wspomniane wydarzenia oraz wypływające z nich wypalenie zawodowe rzeszy nauczycieli i powszechna dzisiaj w tym zawodzie frustracja materialna, wobec samozadowolenia władz ministerstwa tworzą obraz zbliżającej się zapaści. Najwyraźniej jednak nie budzi to sprzeciwu, czy choćby tylko niepokoju szerszych kręgów społeczeństwa.
Moje zdziwienie podziela wielu znajomych. Czasem w takim czy innym gronie narzekamy sobie i zastanawiamy się nad przyczynami tego stanu rzeczy. Realia są bowiem nieubłagane – w przestrzeni publicznej dominuje propaganda sukcesu ministra Czarnka, a nie protesty i przestrogi, jakie formułują, na przykład, nauczycielskie związki zawodowe. Czy naprawdę jednak nasze zdziwienie jest uzasadnione?! Długo i bezskutecznie wyglądając jakiegoś przełomu, doszedłem ostatnio do smutnego wniosku, że niekoniecznie. Obraz zbliżającego się upadku, jaki dostrzegam, widzi tylko niewielka część społeczeństwa. Znacznie mniej liczna, niż mi się dotąd wydawało. Lwia część pozostaje w nieświadomości. I – jeśli dobrze zastanowić się nad funkcjonowaniem życia umysłowego w epoce internetu – ten stan wcale nie powinien dziwić. Sieć bowiem spełnia rolę zwierciadła wypukłego rzeczywistości, w tym także edukacji. Pokazuje obraz rozdęty do monstrualnych rozmiarów, ale wyłącznie tym, którzy spoglądają akurat w jego kierunku. A że kierunków dostępnych w sieci mamy miliony…
Pójdźmy tropem tego spostrzeżenia.
Napisałem, że moje zdziwienie „podziela wielu znajomych”. Abstrahując od pojęcia znajomych, które dzisiaj znaczy coś zupełnie innego niż ćwierć wieku temu, zatrzymajmy się nad słowem „wielu”. Wielu, to znaczy, ilu dokładnie?! Nie wiem. Na fejsbuku mam potwierdzonych około tysiąca. Jeśli liczyć tych, którzy w miarę regularnie czytają moje artykuły, to – na odpowiedzialność Google Analytics – jest ich czterokrotnie więcej. Czyli legion, co jednak oznacza zaledwie mikroskopijną grupkę w odniesieniu do ogółu tych, którzy powinni być zainteresowani edukacją. Trochę wyżej przesuwa granicę mojego zasięgu liczba obserwujących profil „Wokół szkoły” na fejsbuku, która sięga ośmiu tysięcy. Do tego można jeszcze doliczyć, ponownie za sprawą Google Analytics, około 25% czytających artykuły na moim blogu bez pośrednictwa FB. Dochodzimy zatem do około dziesięciu tysięcy dusz. Powiedzmy sobie szczerze, moje „wiele” jest w istocie bardzo maleńkie. O wiele zbyt małe, by marzyć o zmienianiu świata.
Można nawet powątpiewać, czy owe tysiące odbiorców „Wokół szkoły”, to faktycznie znajomi podzielający moje poglądy. Uważam jednak, że zdecydowana większość tak. Gdyby nie podzielali, to nie czytaliby moich artykułów. Nie natknęliby się na nie również na fejsbuku, bowiem wszechobecne algorytmy skrupulatnie łączą w bańkach informacyjnych ludzi myślących podobnie. Oczywiście na pewno sporadycznie czytają mnie również osoby o poglądach odmiennych, ale im bardziej się ze mną nie zgadzają, tym mniejsza szansa, że powtórnie zajrzą do mojego bloga. Przytłoczeni obecnie nawałem informacji świadomie wybieramy bowiem przede wszystkim treści łatwe w odbiorze, a do nich należą te, które odpowiadają naszym poglądom.
Trzeba przyznać, że moja bańka informacyjna, choć niewielka, tętni życiem. Trudno zliczyć fejsbukowe posty, komentarze, udostępnienia, lajki. Co tydzień dziesiątki interesujących webinarów i podkastów – gdyby chcieć tylko odsłuchać czy obejrzeć wszystkie, zabrakłoby doby. Początkującemu może to dawać złudzenie masowości i siły. Doświadczenie studzi jednak entuzjazm. Aktywnych uczestników jest bowiem bardzo ograniczona liczba, a ferment intelektualny dość pozorny. Całkiem niedawno profesor Leppert, którego aktywność na rzecz edukacji niezwykle doceniam, zapowiadając swój udział w jakimś nadchodzącym wydarzeniu, zauważył, że spotka tam głównie swoich znajomych. Napisał to w tonie radosnym, że wreszcie zobaczy wielu z nich „na żywo”, ale przy tym potwierdził moje spostrzeżenie – wszystko dzieje się w ograniczonym kręgu społecznym. Publikując kolejne artykuły również widzę powtarzające się nazwiska komentatorów i stawiających „lajki”. Te reakcje są oczywiście bardzo miłe, ale tworzą pewną iluzję masowości, co może prowadzić do rozczarowań. Tak jak miało to miejsce z petycją do ugrupowań opozycyjnych, w której zawarłem apel o stworzenie jeszcze przed wyborami wspólnego programu dla edukacji.
Pomysł wydawał się świetny. Ogłosiłem go w gronie fejsbukowych znajomych i zacząłem gromadzić sygnatariuszy. Nie powiem, na ilu liczyłem (ale na dużo), skończyło się jednak na niespełna dwustu. Były w tym osoby doskonale mi znane oraz – sporadycznie – nieznane, które ktoś zachęcił do złożenia podpisu. Towarzystwo zainteresowane edukacją z bardzo różnych powodów. Apel wysłałem e-mailem do niemal wszystkich parlamentarzystów opozycji. Odpowiedziały trzy osoby, wszystkie z Koalicji Obywatelskiej. Spośród nich, dwóch posłów ograniczyło się do zdawkowych listów z wyrazami…, hmm, wyrazami uprzejmości i zapewnieniem, że bardzo przejmują się stanem edukacji, tudzież niestrudzenie podejmują działania na jej rzecz. Dalej poszła jedynie posłanka Szumilas, która skontaktowała się ze mną telefonicznie. W rozmowie zadała pytanie, na które zrazu nie zwróciłem uwagi, o to, kogo reprezentuję. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że siebie i innych sygnatariuszy. Dopiero kiedy, mimo obietnicy, nie zadzwoniła do mnie ponownie zrozumiałem, że znacznie trzeźwiej ode mnie oceniła potencjał tej inicjatywy. Jako zerowy. Mogę pocieszać się jedynie złożoną sobie samemu obietnicą, że nigdy palcem nie kiwnę, żeby pomóc politykom Koalicji, ale to trochę jak reakcja wnuczka, który na złość babci postanowił odmrozić sobie palec. Humor poprawia tylko na chwilę.
Przy okazji wspomnianej petycji miałem okazję przekonać się, że nawet znacznie większy zasięg na fejsbuku nie przekłada się na konkretną moc sprawczą. Oto jednym z sygnatariuszy wspomnianego apelu do opozycji był Paweł Lęcki – nauczyciel z Sopotu, którego bardzo ciekawy i bardzo osobisty profil, poświęcony współczesności widzianej okiem człowieka mającego poczucie odpowiedzialności wobec młodego pokolenia, śledzi ponad 80 tysięcy obserwujących. Nawet jednak w tej ogromnej rzeszy ludzi upowszechnienie przezeń petycji i zachęta do jej poparcia nie przełożyło się na zwiększenie liczby podpisów. To też trochę otworzyło mi oczy,
Opisując swoje doświadczenia i przemyślenia nie twierdzę, broń Boże, że internet jest bezużyteczny, czy jałowy. Doskonale sprawdza się, na przykład, przy zbiórkach pieniędzy i doraźnym organizowaniu innej pomocy. Fantastycznie służy też specjalistom różnych wąskich dziedzin, w których potrzebna jest szybka i kompetentna wymiana informacji na ściśle fachowe tematy. Poza tym nie zamierzam niszczyć maszyn tkackich, aby bronić manufaktur sukienniczych. Jest jak jest, chodzi tylko o to, by nie dać się nabrać na obraz ze zwierciadła wypukłego.
Dominujący w mojej bańce obraz upadku edukacji, a zarazem żywego fermentu intelektualnego, torującego drogę radykalnej zmianie w szkołach, do pewnego stopnia jest złudzeniem. Tylko w tej samej dziedzinie istnieje wiele innych baniek. Swoją, zadziwiająco (dla mnie) liczną, ma minister Czarnek, a w niej wyrazy solidarności i poparcia w dziele zwalczania „ideologii LGBT+”. Są też bańki, w których toczy się zwykłe życie szkolne. Ostatnio zapoznaliśmy się z kolegą-dyrektorem sąsiedniej placówki niepublicznej. Pełen entuzjazmu zapaleniec, animator dwujęzyczności w edukacji, wprowadzający w swojej szkole ocenianie kształtujące. Zaprosił mnie do grona fejsbukowych znajomych. Okazało się przy tym, że wspólnych mamy tylko dwóch! Działamy na tym samym terenie, obaj robimy ciekawe i ambitne rzeczy, a w internecie bytujemy w różnych bańkach.
Powyższe rozważania przywodzą mnie do wniosku, by zdobyć się na więcej pokory w ferowaniu kategorycznych opinii na temat tego, co dzieje się w edukacji, i czego ona potrzebuje. Nadal są szkoły, nadal są uczniowie, nadal są nauczyciele. Przeciętni rodzice oceniają funkcjonowanie tej sfery życia nie przez pryzmat internetowych protestów wobec działalności pana Czarnka, ale doświadczeń ze swoimi dziećmi. Gdy wszystko jest w miarę w porządku, nie poświęcają szkole więcej uwagi, bo w życiu mają tysiące innych tematów, bardziej ich absorbujących. Gdy dziecko ma kłopoty, widzą ich przyczynę raczej w działaniach konkretnej osoby, nieudolnego dyrektora albo złego nauczyciela, a nie w sferze systemowej. Swoje emocje podgrzewają lub koją w wymianie opinii w kręgu osób mających podobne problemy.
Czyżbym twierdził zatem, że w edukacji jest lepiej niż sam niejednokrotnie pisałem?! Otóż nie; niezmiennie uważam, że jest bardzo źle, ale droga do ujawnienia zapaści i przeciwdziałania jej skutkom raczej nie wiedzie przez debatę w internecie. O czym rządzący doskonale wiedzą i dlatego się nią nie przejmują. Nawiasem mówiąc, czy pamięta może Czytelnik, jak minister Czarnek podczas debaty nad Lex swojego imienia szydził z trybuny sejmowej ze stu organizacji zjednoczonych podobno w proteście?! Cóż, byłem w tej pięćdziesiątce ludzi fizycznie protestujących pod Sejmem, i sam miałem wrażenie pewnego surrealizmu owej sytuacji. Owszem, należy nadal propagować w internecie swoje poglądy, pomysły na nowe rozwiązania - tego medium raczej nic nie zastąpi, warto jednak unikać kategorycznych twierdzeń, typu „model pruski musi odejść!”. Może i musi, ale obawiam się, że zdecydowanej większości interesariuszy systemu oświaty jest to dokładnie obojętne. Można więc srodze się rozczarować, tak jak ja z petycją do opozycji.
Czy sytuacja jest zatem beznadziejna?! Również nie. Są zjawiska, niezależnie od takiego czy innego ich rezonansu w sieci, które faktycznie zachodzą w skali makro i mogą odmienić sytuację w prawdziwym życiu. Zaliczam do nich głęboki kryzys profesji nauczyciela. To nie jest złudzenie z wypukłego zwierciadła internetu. Ten zawód naprawdę ugina się pod ciężarem rzeczywistości. W nim, niczym w soczewce, zbierają się efekty pauperyzacji, codziennego stresu związanego z pandemią i zmaganiem się z trudnymi do ogarnięcia problemami młodych ludzi, wygórowanych oczekiwań społecznych oraz poronionych reform. I choć nadal bardzo wielu nauczycieli lepiej lub gorzej robi swoje, ten kryzys może stać się wyzwalaczem zmiany.
Optymiści mogą w tym miejscu wyrazić nadzieję, że z tej katastrofy wyłoni się nowa szkoła, na miarę obecnych potrzeb. Niestety, jest również inna możliwość. Otóż odium kryzysu władza może zrzucić na znienawidzone przez siebie samorządy, rzekomo niezdolne do skutecznego rozwiązywania problemów. I wtedy pojawi się on, cały na biało, minister Czarnek, który zaoferuje, że odtąd państwo będzie płacić nauczycielom. I faktycznie zapłaci lepiej (w końcu, póki co, tylko na nich oszczędza), w zamian „jedynie” czyniąc z nich swoich funkcjonariuszy. Tak jak to jest obecnie na Węgrzech i w Turcji, tudzież w Rosji i Korei Północnej. Tę refleksję dedykuję wszystkim przekonanym, że im szybciej polska edukacja upadnie, tym szybciej z powrotem stanie na nogi. Można się mocno zdziwić. W związku z tym, politykom opozycji - jeśli ktokolwiek z nich dociera w wirtualne progi mojego bloga - z uporem maniaka dedykuję swoje przekonanie, że naprawdę najwyższy czas zacząć realnie współdziałać w trosce o przyszłość edukacji.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.