Jak wszystkie inne trendy, moda na wschodnie techniki relaksacyjne i ich pochodne powraca do Europy, czy też szerzej, krajów cywilizacji zachodniej, cyklicznie. Najmocniejsze wychylenia tej sinusoidy notuje się oczywiście w momencie rozmaitych przesileń i kryzysów, kiedy wydaje się, że tzw. zachodni styl życia się nie sprawdza. Polska od zawsze stawia na recykling – najczęściej na nowo odkrywamy mody na zachód od Odry już przebrzmiałe, a często skompromitowane.
Obecnie w modzie jest wytężanie uwagi. Wyzwolenie się od sposobu patrzenia na rzeczywistość jako na ustawiczną walkę dobra ze złem jest kuszące, zakłada bowiem, że istnieje jakiś zdrowy, dobry, zbilansowany, optymalny i sprawiedliwy model funkcjonowania, do którego można i należy dążyć, przy czym nie jest on wypadkową obiektywnych warunków i dążeń pozostałych podmiotów, a jedynie kwestią osobistego wyboru i postrzegania. Wygodne. Dla wszystkich cynicznych systemów, rozmaitych dobrych zmian, korporacji, oświaty powszechnej, armii, itp., które chętnie wykupią podwładnym kursy mindfullness, dbając rzekomo o ich dobrostan, a tak naprawdę o utrzymanie status quo.
Stres? Wypalenie? Trudności w szkole? Przemęczenie? Nadmiar obowiązków? Inflacja? Minister idiota? Koszmarna, nieefektywna organizacja pracy, nauki? Zwolnienia? Egzaminy? Wrzuć na luz. Oddychaj głęboko. Najlepiej raz jednym, raz drugim nozdrzem. Obserwuj otoczenie i znajdź wewnętrzny spokój. A po relaksującej sesji, za… ze zdwojoną energią, bo już wiesz, że Yes, you can!, że co prawda twoje ciało pada ze zmęczenia, ale twoja jaźń jest wolna od takich przyziemności. To nic, że od lat nie dostałeś podwyżki, a zarząd już trzeci raz wymienił bryki w leasingu. To nic, że masz uczyć tych, którzy uczyć się nie chcą. To nic, że musisz się uczyć, choć tego nie chcesz, albo nie tego, czego chcesz. Bądź uważny, empatyczny, skoncentruj się na… Na czym? Na pustce. Tam nie ma niewygodnych sprzeczności i niespójności. Po co masz oceniać sytuacje i ludzi? Po co analizować? Zrób lepiej coś sensownego dla firmy, zanim cię wywalą razem z całą twoją uważnością.
Idea tego korporacyjnego prania mózgu, z nieprzynoszącej przecież żadnego zysku refleksji pionka, jest obecnie mocno promowana jako element nieźle „przygotowujący do życia” i wręcz rewelacyjnie wpasowuje się w świetlicowy, miękko kompetentny model szkolnictwa. Przesłanie jest mniej więcej takie: Znieczul się i rób, co ci kazali. Mimo to, znajduje mnóstwo zwolenników i propagatorów.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że każdą, choćby najpiękniejszą ideę można sprowadzić do absurdu. Nie chcę stosować takiego zabiegu, bo nie widzę niczego zdrożnego, czy głupiego w praktykowaniu yogi, czy innych technik relaksacyjnych. Każdemu przyda się także chwila koncentracji na chwili obecnej i docenienie jej znaczenia. Nie wolno jednak z tego robić recepty na bolączki dnia codziennego, czy też alternatywnego sposobu na życie, w świecie tak dalekim od założeń systemu społecznego, w którym remedium to obmyślono, jak to tylko możliwe. Kłopot w tym, że proponowane przez rozlicznych „uważnych” wartości alternatywne stoją w tak głębokiej opozycji do realiów dnia powszedniego milionów „nieuważnych”, zachęcanych do ich przyswajania i praktykowania, że, po chwili zastanowienia, organizowane kursy uważności i namawianie do osiągnięcia „odmiennych stanów świadomości” nie może być odbierane inaczej, niż ściema, blaga i skok na kasę naiwnych. Nie da się także pominąć wspomnianego już faktu, że są wodą na młyn wszystkich tych, którzy ich naiwność postarają się bezwzględnie wykorzystać i to wcale nie do osiągnięcia nirwany. Ci zawsze będą namawiać podwładnych do pogodzenia się z zastaną rzeczywistością, oderwania duszy od zachrzaniającego 24/7 ciała, potulności i uległości wobec siły wyższej i oczywiście ideału szacunku i dialogu wobec przełożonych i całej reszty trybików, kręcących się ku chwale dowolnej fabryki zysku.
Żeby było śmieszniej, w namawianie do takiego przestrojenia uwagi zaangażowane są środowiska, które teoretycznie powinny być wobec nich co najmniej podejrzliwe i trzymać się od podobnych manipulacji z daleka – z werwą i z nadzieją rzucają się na nie lewicujący aktywiści, rozmaite zaniepokojone stanem zdrowia psychicznego obywateli organizacje pożytku publicznego, uniwersytety i związki zawodowe. Co zrozumiałe, koniunkturę wyczuli zatroskani psycholodzy, kołcze od wchodzenia w głąb i stawania obok oraz wszyscy zwolennicy grzebania ludziom w mózgach, powiększania im spoideł wielkich grą na flecie, entuzjaści pływania na białym flow, „medycy” alternatywni i inni foliarze. Wszyscy oni zwęszyli pismo nosem, a organizowane przez nich warsztaty, kursy, wykłady i „naukowe” publikacje trudno zliczyć. Nic także zaskakującego w tym, że za jeden z głównych celów swoich zabiegów obrali oni szkołę i nauczycieli – środowisko zaniedbane, spauperyzowane i sfrustrowane, czyli wymarzony obiekt manipulacji. Ci ostatni nie takie czary-mary łykali jak pelikany, gotowi są np. potępiać konkurencję, ekscytując się jednocześnie rankingami, chodzą na szkolenia z neurodydaktyki, więc teraz też się uda. Na rozmyślną bezmyślność zawsze można liczyć i jeszcze nikt, kto na to stawiał, się nie przeliczył.
Dla pełnej jasności, w praktykach mindfullness szamaństwem jest jedynie marketingowa otoczka, kusząca klienta ezoteryką, uduchowieniem i wtajemniczeniem. Cała reszta jest oparta na w sumie dość dobrze poznanych mechanizmach psychologicznych i fizjologicznych, a rozmaite techniki medytacyjne badane i opracowywane są od lat przez specjalistów. Uwaga na podkreślenie. Takich ludzi jest o kilka rzędów wielkości mniej niż oferujących uważnościowe oświecenie. Tacy doskonale zdają sobie sprawę, że przeszczepienie jakiejś filozofii na grunt kulturowo zupełnie jej obcy jest nie tylko mało prawdopodobne i śladowo skuteczne, ale są także świadomi, że stosowanie takich praktyk bez dogłębnego poznania psychologicznych uwarunkowań ewentualnego praktykanta, może przynieść szereg szkód i efektów przeciwnych do zamierzonych.
Wynika stąd dość oczywisty wniosek, że większość działań promujących mindfullness i usługi z tym związane, w najlepszym razie polega na koncentracji uwagi organizatora na własnym zarobku. Od takiego organizatora nie dowiemy się raczej, że prawdziwej medytacji ludzie uczą się latami, bez gwarancji sukcesu. Że w kulturze, w której raczej niewielu ludzi jest skłonnych pracować za miskę ryżu (chyba że adresujemy przekaz do nauczycieli) i dąży się raczej do realizacji celów jednostkowych, zamiast pracować dla pożytku ula, zagłębianie się w siebie może doprowadzić do egocentryzmu i znieczulenia na potrzeby innych. Że, ze względów oczywistych, technik mindfullness nie powinno stosować się bez ścisłej kontroli psychiatry-terapeuty w stosunku do ludzi o skłonnościach depresyjnych oraz przejawiających jakiekolwiek zaburzenia osobowości (a przecież od potencjalnych klientów nikt się stosownych zaświadczeń nie domaga). Że niewprawne, intensywne ćwiczenia mogą u osób podatnych na sugestię (a takie są przecież głównym adresatem wszelkich kursów szczęścia) powodować zaburzenia dysocjacyjne, niepokój, ataki paniki i bezsenność. Że człowiek nieświadomy kontekstów filozoficznych i zawartych w nich sprzeczności (czyli ogromna większość praktykujących), ale traktujący swoją świeżo wykupioną licencję na uważność serio, musi zmierzyć się ze sporą ilością wewnętrznych konfliktów, na które nie jest przygotowany, a więc najczęściej poprzestanie na zupełnie wypranym ze znaczenia formalizmie, stając się podatnym na dowolną irracjonalność. Że wstępne powodzenie praktyk mindfullness jest w 100% uzależnione od postawy życiowej i charakteru poddanej im osoby (a więc po większości, nie mówiąc już o dzieciach, cała ta uważność spłynie po tygodniu jak woda po liściu lotosu). I wreszcie, że uważność, czymkolwiek jest, bo nie istnieje jej definicja, nie jest żadnym panaceum na stres, dolegliwości psychiczne i życiowe problemy (w Stanach Zjednoczonych, kraju wydawałoby się bez reszty zawojowanym po kryzysie 2008r przez niemal obligatoryjny, korporacyjny mindfullness, najnowsza meta-analiza, przeprowadzona przez AHRQ (Amerykańską Agencję ds. Badań oraz Jakości Opieki Zdrowotnej), oględnie mówiąc, nie znalazła dowodów na skuteczność takiej terapii).
Powszechne, przychylne zainteresowanie i, co tu kryć, wiarę w potencjalnie dobroczynny wpływ tego rozwiązania trudno pogodzić z dominującą kulturą pośpiechu, zgiełku, informacyjnego chaosu i pazerności, typową dla Zachodu (a nawet jego wschodnich rubieży). Sprzeczność ta jest jednak tylko jedną z wielu, z których na ogół nie zdaje sobie sprawy Kowalski, chodzący w swoim kieracie, ale pragnący nadać tej chomiczej aktywności jakiś głębszy sens. Zresztą, nawet na rodzimym gruncie, założenia te, poza skrajnymi wyjątkami, nie przynoszą dziś jakichś spektakularnych efektów – Buddów jakoś nie przybywa, za to enklawy biedy i zacofania trzymają się mocno.
Wydziwianie nad naszą nieuważnością i zachwyty nad wschodnią powściągliwością i kontemplacją bytu jest typową reakcją neohipisa-oportunisty, który co prawda będzie pomstował na konsumpcjonizm i imperializm, ale bez skrupułów będzie korzystał z ich owoców. Wszystkich zauroczonych mindfullness, filozofią Zen i szukających w nich pocieszenia chciałbym dziś przekonać, że gdyby te kierunki kulturowe zwyciężyły w procesie ewolucji myśli i zdominowały nasz świat, to mieszkając tu, gdzie obecnie mieszkają, najprawdopodobniej nie mieliby nawet świadomości tej dominacji. Nie mieliby potrzeby zabiegania o poparcie dla swoich modnych idei we wszystkich możliwych mediach, bo one po prostu by nie istniały. Wynika to z podstawowych założeń buddyzmu – wyrzeczenia się potrzeb i ambicji. Po dziś dzień świat byłby zlepkiem wsobnych kultur, kilku do kilkunastu Państw Środka, nieczujących potrzeby wymiany informacji. Być może byłby to świat lepszy, ale tak diametralnie różny od doświadczanego, że trudno go sobie wyobrazić i jednoznacznie ocenić. Gdyby uważność okazała się wcześnie osiągniętym szczytem ewolucji światopoglądów, to nic z czego obecnie jesteśmy dumni i bez czego w sumie nie potrafimy już żyć nie miałoby miejsca. Gdyby wcześni przedstawiciele Homo sapiens wpadli na pomysł buddyzmu, dokonania naszej cywilizacji nie wyszłyby poza usypywanie mandali w jaskiniach. Cała historia ludzkości może się z takiej perspektywy wydawać koszmarną pomyłką, każda wycieczka za następne wzgórze, poronionym pomysłem i marnotrawieniem sił.
Nigdy się nie dowiemy, czy to, że imperatyw odkrywcy okazał się dla naszych przodków silniejszy od skłonności do kontemplacji natury i swojego oddechu wyszło nam en mass na dobre. Być może nie, prawdą jest natomiast, że żadna z rewolucji będących naszym udziałem nie miała nic wspólnego z tak pojmowaną uważnością – ta, owszem, przydawała się, ale do wypatrywania węża w trawie. Każdy skok jakościowy w naszych dziejach był skokiem na ślepo, w nieznane, okupiony hekatombą ofiar, a powodowany oportunizmem i konkurencją. Za rewolucję agrarną płacimy ogromną cenę do dzisiaj – co z tego, że tryb życia łowcy-zbieracza był o niebo zdrowszy i mniej stresujący od nędznej egzystencji wczesnego rolnika? Zwyciężyła ułuda bezpieczeństwa, chciwość i zwiększony sukces prokreacyjny. O tragedii jaką przyniosła rewolucja przemysłowa nie będę się rozwodził – koszmar wegetacji w brudnych, zatęchłych, zatłoczonych miastach trudny jest dziś do wyobrażenia i żadne mindfullness nie obroni nas przed jej bieżącymi skutkami klimatycznymi. Jaką cenę przyjdzie nam zapłacić za rewolucję dla obecnych pokoleń ostatnią, nie sposób ocenić, ale jaka by nie była zapłacimy ją, bez mrugnięcia okiem. Tacy jesteśmy jako gatunek. Mindfullness ma sens tylko jeśli idzie za nią cała reszta filozoficznego i egzystencjalnego bagażu, w przeciwnym razie jest jedynie tanim chwytem cwanego kołcza, a w najlepszym razie, zawracaniem kijem Wisły.
W naszej codzienności, której zalet wszyscy zaniepokojeni kierunkiem ustawicznie i co raz szybciej zachodzących zmian zdają się nie doceniać, nie ma żadnych obiektywnych czynników, które przeszkadzałyby kilka razy dziennie głębiej pooddychać, rozluźnić mięśnie, zachwycić się rozgwieżdżonym niebem, towarzystwem, biedronką na źdźble trawy – dokładanie do tego ideologii i sponsorowanie trenerów myślenia pozytywnego nie jest niezbędne. Bądźmy więc uważni. Świadomie.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.
Ostatnie komentarze