Pedagogika już od dość dawna balansuje między dwiema, przeciwstawnymi, wręcz janusowymi optykami. Pierwsza to oczywiście czerpanie z doświadczeń i osiągnięć minionych pokoleń, które, choć w dużej mierze zrozumiałe i nieuniknione, często przyjmuje postać słynnego Ja w twoim wieku to… Trzeba być pedagogicznym troglodytą, by dziś stosować ten klasyczny wstęp do pełnej samouwielbienia połajanki. Wciąż można go jeszcze usłyszeć, ale jest oczywiste, że ktoś, kto go stosuje z przekonaniem jest zupełnie odklejony od rzeczywistości i najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że jego wątpliwa aktualność skończyła się przynajmniej 150 lat temu, kiedy to różnice w sposobie życia następujących po sobie pokoleń, przynajmniej w społeczeństwach umownie zwanych rozwiniętymi, zaczęły być wyraźnie widoczne.
Obecnie, różnice te rozdzielają już nie dziadków i wnuki, czy rodziców i dzieci, ale często ludzi, których daty urodzin odległe są od siebie o kilka lat. Często nie dzielą oni już ze sobą całości kodu kulturowego. Proces ten będzie się z pewnością pogłębiał i możliwe, że doczekamy sytuacji, w której odrębności przestaną być istotne i to wcale nie dlatego, że tak bardzo upowszechni się kultura tolerancji, ale ze względu na ogromną i stale rosnącą ilość danych, których nie da się po prostu przetworzyć i użyć do dyskryminacji.
Przepływ informacji ma swoje ograniczenia – nie chodzi jedynie o ich przyswajanie, ale także o magazynowanie, analizę i selekcję. Ilość czasu i energii potrzebnych na te procesy jest ogromna i już obecnie na tych dwóch ostatnich jesteśmy zmuszeni, świadomie lub nie, oszczędzać. Dziś wciąż jeszcze odczuwamy presję, by być „na czasie”, nie być boomerem, ale już teraz bycie na bieżąco z rozszerzającą się noosferą, czy choćby jej ułamkiem, teoretycznie dostępnym większości, jest niemożliwe. Prawdopodobne jest za to, że jutro przestaniemy w ogóle postrzegać rozwój wydarzeń, relacje między nimi, a więc przede wszystkim przyczynowość. Wynika z tego, że w dającej się wyobrazić, wcale nie tak odległej przyszłości, dla większości społeczeństwa, nie mającej ambicji wpływać na losy świata, a nawet na swój własny, jakakolwiek edukacja może przestać mieć sens[1]. I to nawet ta nieodwołująca się do jednostkowych, historycznych doświadczeń prawdziwych, czy też jedynie wyobrażonych autorytetów.
Zanim jednak staniemy się globalną wioską przygłupów, niedostrzegających związku między poczynaniami wykraczającymi poza egzystencjalną rutynę, a ich konsekwencjami w perspektywie doby, dotkną nas jeszcze inne klęski, których na własne nieszczęście jesteśmy (przynajmniej niektórzy z nas są) świadomi. Jedną z nich – drugim, tym razem zapatrzonym w przyszłość obliczem pedagogicznego Janusa – jest idiotyczny trend oswajania lęku przed domniemaną, z założenia groźną przyszłością, poprzez traktowanie jej jako pewnej, nieuniknionej, a przez to w pełni przewidywalnej.
Skutkuje to dość powszechnym przekonaniem, że przyszłość młodego pokolenia można, jak tysiące lat temu, nie tylko trafnie przewidzieć, ale także projektować i w pełni młodych ludzi do owych projektów przygotować. Do narzędzi pedagogiki, operującej dotąd prymitywnymi pouczeniami i epatowaniem młodzieży własnymi, „wzorcowymi”, najczęściej wyobrażonymi osiągnięciami, wiodącymi ponoć do świetlanej przyszłości, dołącza obecnie politycznie poprawna narracja troski i pisania scenariuszy horrorów. Tak, jak dawniejsi pedagodzy starali się dostosowywać świat swoich uczniów do tradycji wpajanych im samym, tak dzisiejsi również chcą ten świat podyktować. Różnica jest taka, że do tych drugich dotarło wreszcie, że poleganie jedynie na tradycji i własnej jej interpretacji przestało się już sprawdzać, a więc trzeba z żywymi naprzód iść.
Niewykluczone, że główną przyczyną obecnej, pedagogicznej gorączki kształtowania kompetencji przyszłości jest rosnący strach przed zdecydowanie przyspieszoną wymianą pokoleń, mającą dziś więcej wspólnego z niekompatybilnością optyk postrzegania świata niż z realnym starzeniem się. Dla ludzi będących w pełni sił fizycznych, mentalnych i twórczych, kuszące jest traktowanie swoich niewiele młodszych, ale posługujących się zupełnie innymi priorytetami następców, jak pijanych dzieci we mgle, mimo totalnej i oczywistej nieznajomości natury owej mgły. Nominalni przewodnicy domniemanych pijanych dzieci boją się, że świat, który jako tako znają nie tylko nie jest wieczny, ale może nie przetrwać do jutra. Oswajają swoje lęki prostą ekstrapolacją swoich doświadczeń, wmawiając uczniom, że oni wiedzą, czego się bać. W rezultacie, niezależnie od trafności tych projekcji, trwanie cywilizacji zaczyna być utożsamiane ze wspólnotą lęków, przekazywanych w szkole. Dążenie do kształtowania „kompetencji przyszłości” nie jest oczywiście żadną nowością, choć dzisiejsi, „obudzeni” pedagodzy bardzo chcieliby, żeby za takie uchodziło. Przy całym swym wyobrażeniu o byciu dydaktyczno-metodyczną awangardą, nadal nie są oni w stanie uwolnić się od pokusy ujednolicenia, standaryzowania przekazu – znalezienia jednej, wygodnej narracji, pozwalającej sprawować nad podopiecznymi pełną kontrolę, a raczej żyć jej złudzeniem.
Złudzeniem o tyle zrozumiałym, że znaczenie prognoz długoterminowych dla samej istoty naszego gatunku trudno przecenić, biorąc pod uwagę, że nasza egzystencja jest na nich oparta od przynajmniej 10 tysięcy lat, odkąd to zaczęliśmy się trwale i nieodwracalnie uzależniać od uprawy roli[2]. Czym innym jest jednak opanowanie tajemnic dobowego i rocznego cyklu wegetacji pod daną szerokością geograficzną, a czym innym radzenie sobie z ogarnięciem dzisiejszego chaosu bezustannie napływających danych. Przyzwyczajeni do przewidywalności pewnych zjawisk, usilnie pragniemy, by chaos był do przewidzenia równie łatwy. Co więcej, oczekujemy, że rozwój cywilizacji (i oświaty) taką prognostykę jest w stanie zapewnić. Niestety, im dalej w las, tym więcej drzew; im więcej wiemy, czy raczej wydaje nam się, że wiemy, tym prognozowanie czegokolwiek okazuje się mniej precyzyjne. Na dodatek, poprzez najczęściej nieudolne przewidywanie, wydatnie, ale niestety rzadko korzystnie, wpływamy na wybrane aspekty rzeczywistości.
Postępowej pedagogiki to jednak nie zraża – jej przedstawiciele nie uczą się na błędach poprzedników i wciąż uważają, że są w stanie zaproponować podejście nie dość, że przydatne, to jeszcze uniwersalne. Nadal więc, jednakowy przekaz, tym razem oparty na wzorcach przyszłych, czyli wyobrażonych, a nie przeszłych i nieaktualnych, ma docierać do wszystkich uczniów, bez wyjątku. Ma tak być, niezależnie od współczesnych, najrozmaitszych, ciągle się zmieniających uwarunkowań i bez względu na wszystkie dzielące uczących się różnice, będące z kolei przedmiotem szkolnego, fasadowego kultu podmiotowości i różnorodności.
Nie powinno nikogo dziwić, że, jak zwykle, przekaz adresowany do uczniów musi być z konieczności najtańszy i z założenia najprostszy. W przypadku projektowania przyszłości, takie warunki spełnia pisanie czarnych scenariuszy, straszenie wszelkimi możliwymi plagami oraz rozpisywanie programów, zdolnych wszystkie te zagrożenia zneutralizować, pod warunkiem stosowania się do algorytmów, dyktowanych przez „nowoczesne” środki dydaktyczne. Taka narracja, przeniesiona do szkoły prosto z baśni braci Grimm, sprowadza się w zasadzie do morału Rób, jak ci mówię, bo przyjdzie Baba Jaga i wtedy dopiero zobaczysz…
Nietrudno jest zauważyć, że ze względu na dojmującą, bo coraz szerzej uświadamianą nieprzewidywalność chaosu, treścią owego Rób, jak ci mówię mało kto się przejmuje. Na bieżąco i tak nie można jej zweryfikować, a kiedy stanie się teraźniejszością, jeszcze mniej ludzi skłonnych będzie o tej weryfikacji pamiętać, albo wyciągać z niej jakiekolwiek wnioski. W rezultacie, na polu edukacyjnej bitwy pozostaje już jedynie motywowanie podmiotu przy pomocy wtedy dopiero zobaczysz…
Dzieje się tak nie tylko ze względu na miałkość postmodernistycznej pedagogiki i zaskakującą skromność jej repertuaru, ale przede wszystkim w wyniku podszytego egzystencjalnym lękiem oportunizmu: w pedagogice panuje obecnie przeświadczenie, że, w obliczu klęski narracji zwanej tradycyjną[3], jedyne co jeszcze może w szkole zadziałać, nie napotykając na opór łaknącego łatwych rozwiązań targetu, jest wieszczenie zwycięstwa nieokreślonych kompetencji „ludzkich” nad domniemanymi trudnościami, jakie musi w końcu przynieść rozwój cywilizacji[4]. Żyjemy w epoce fałszywego, pedagogicznie sterowanego tryumfu ducha nad materią.
Wsłuchując się pilnie w lęki społeczne, szkoła wychodzi im naprzeciw, ale w jedyny dostępny w ramach przyjętego paradygmatu sposób, czyli obawy te kokietując, pielęgnując i hołubiąc. Dzięki takiej „filozofii”, szkoła znów może uchodzić, przynajmniej w dokumentacji i we własnych oczach, za instytucję „na czasie” i „z ręką na pulsie”. Cały czas ponagla ją w tym dążeniu wzajemny oportunizm społeczeństwa, kierującego ku niej niespełnialny postulat „przygotowania do życia”. Oczywiście, nic sensownego z tego mutualizmu nie wynika, ale obie strony realizują w jego ramach ważne dla siebie, choć nie zawsze uświadamiane potrzeby: Szkoła, mimo skrywanej(?) rezygnacji z przekazu merytorycznego, znajduje usprawiedliwienie dla swojego istnienia (i finansowania), a społeczeństwo może, dzięki nieuniknionej klęsce „przygotowywania”, doznawać swoistego katharsis, bez wysiłku wskazując winnego swojej małości. Stary jak ludzkość konstrukt kozła ofiarnego nadal świetnie się sprawdza, gdy rozum zasypia. Żeby zagadnienia zbytnio nie upraszczać, trzeba dodać, że, jak zawsze, na „antropologicznej” świadomości tego zjawiska, korzystają również kapłani, składający kozła w ofierze. W tej roli występuje praktycznie cały aparat państwa populistycznego, bez żenady ćwiczący swoje divide et impera.
Na swoich usługach, państwo posiada nie tylko zatrudnionych urzędników, ale także całe stada pożytecznych idiotów, którzy kolportując tę pedagogikę lęku, najwyraźniej nie są świadomi uprawianego przez siebie koniunkturalizmu. To ślepe podążanie za odklejonym od realiów za oknem trendem, który powoli zaczyna żyć własnym życiem, nie przynosi oczekiwanych rozwiązań, ale uwodzi target pozorem zaopiekowania. Doskonale wpisuje się także w narrację mediów, które od dawna już żyją przekazem „im gorzej, tym lepiej”. To, że jeszcze nigdy w historii lepiej nie było, nie ma przy tym najmniejszego znaczenia.
A czym to Baba Jaga pali w tym swoim piecu, dotlenianym zatroskaną publicystyką? Nie ma dnia, żebyśmy nie dowiedzieli się o jakimś nowym-starym zagrożeniu, czyhającym na uczniów – za mało się uczą (pracują), za dużo się uczą (pracują), nie wiedzą czego się uczyć i gdzie pracować, za bardzo się specjalizują, za mało się specjalizują, nie zdadzą egzaminów, nie potrzebują egzaminów, nie znajdą pracy, nie dostaną emerytur, nie będą umieć się porozumieć, nie będą zdolni rozumieć swoich emocji, rozpadną się ich związki, będą samotni, uzależniają się od wszystkiego, nie wiedzą nic o seksie, są nazbyt seksualizowani, za długo siedzą stłoczeni w szkole, za długo siedzą sami „w komputerze”, nie mają kompetencji IT, nie są kreatywni, zaniedbują relacje, których są spragnieni, zginą na wojnie, zabraknie im powietrza, utoną w morzu, usmażą się na pustyni, itp., itd. Możliwości jest mnóstwo i mają tę wspólną zaletę, że w odpowiednio długiej perspektywie, nie da się żadnej z nich wykluczyć[5]. Nie ma też sposobu, by ktokolwiek mógł zakwestionować skuteczność proponowanych rozwiązań. Wygodne, prawda?
Tym sposobem, rzesze rozmaitych „badaczy”, specjalistów od udzielania rad i naiwnych, oświatowych zmieniaczy zawsze mają zajęcie, oraz satysfakcję z bycia „świadomym” i potrzebnym. Niestety, owa świadomość i domniemana użyteczność skutkuje jedynie zapełnianiem gabinetów psychologów i psychiatrów. Okazuje się, że tania, epatująca niepewnością futurologia ma moc samosprawdzającej się przepowiedni, bo który niedojrzały, labilny i przebodźcowany podmiot byłby w stanie znieść taki zmasowany i nieustający przekaz, bez uszczerbku na zdrowiu psychicznym? Na dodatek, „odkrycia” i alarmistyczne wnioski, płynące z „szeroko zakrojonych badań” dokładają się do dodatniego sprzężenia zwrotnego – im więcej zatrważających doniesień, tym więcej pustych zobowiązań po stronie szkoły. Dostrzegając popyt na strach i zatroskanie, rozmaite „ośrodki badawcze” przeprowadzają coraz więcej „badań”, nie jest więc dziwne, że coraz większa część uczniowskiej populacji wykazuje odchylenia od wyimaginowanej, niezbyt precyzyjnie opisanej normy. Odchylenia, których jeszcze kilkanaście lat wcześniej nikt by nie zauważył, a nawet gdyby, to co najwyżej wzruszyłby ramionami. Kłopot w tym, że problemy wyimaginowane i w pewnym sensie narzucone bywają nie mniej traumatyczne od realnych[6], więc wśród zdiagnozowanych na zapas, powiększa się grupa rzeczywiście potrzebujących pomocy[7]. Stare powiedzenie, że szkoła, podobnie jak słusznie miniony system społeczny, w pocie czoła rozwiązuje problemy, które sama tworzy, nabiera nowego, szerszego znaczenia.
Wyzwolenie się spod wpływu edukacyjnej narracji stracha na wróble nie będzie łatwe. Po pierwsze, jawi się ona jako „zdroworozsądkowa”, a doskonale wiadomo, że jest to ten element kreacji mitu, który najmocniej przemawia do szerokiej, raczej rzadko świadomej publiczności. Jeśli nie mam o czymś bladego pojęcia, chętnie dam wiarę argumentacji prostej i „logicznej”, i łatwiej oswoję swoje lęki. Jakie to ludzkie[8]. Czyż może być coś zdrożnego albo dziwnego w tym, że specjaliści od nauczania wreszcie chcą młode pokolenia „przygotować do życia”? I że zamierzają robić to „w nowoczesny sposób” oraz „kształtować ich kompetencje ludzkie”? Na ten lep szczęścia powszechnego łapią się ludzie, którzy nie zaprzątają sobie głowy zastanawianiem się, czym owo przyszłe, absolutnie nieprzewidywalne „życie” miałoby być, czym nowoczesnym (oprócz zaplecza technicznego) wyróżniają się wspomniane „sposoby” i czym nowym dla gatunku ludzkiego są odmieniane teraz przez wszystkie przypadki „ludzkie kompetencje”, przejawiane w całkiem sporej mierze przez przedstawicieli Pan troglodytes.
Po drugie, jak już wcześniej wspominałem, niepewnej przyszłości boimy się wszyscy, więc czyjaś, choćby najbardziej interesowna troska o los naszych dzieci wzbudza w nas pozytywne odczucia – kto miałby cokolwiek przeciwko poprawie losu własnego potomstwa? Dopiero przy analizie treści tej „poprawy” budzą się wątpliwości, ale jakąkolwiek treścią czegokolwiek zaprzątamy sobie głowę coraz rzadziej. Wprowadzenie gimnazjów, likwidacja gimnazjów, nieustanne gmeranie przy podstawach programowych, egzaminach zewnętrznych i w ogóle wszystko, co w szkole się dzieje, to przecież tylko i wyłącznie dla dobra dzieci. Czy z naszego lęku przed przyszłością wynika cokolwiek poza świadomością, że co ma być, to będzie? Czy nauczyliśmy się o treść pytać i ją analizować? Ależ po co? Przecież ma być lepiej! Czyż nowoczesna pedagogika nie zaleca uczenia optymizmu?
cdn.
* Janus jest jednym z pierwotnych bóstw kultury italskiej, które przetrwało Etrusków i zostało zaadaptowane przez Rzymian jako patron wszelkich początków, wejść, etc. W jednej z późniejszych narracji mitologicznych, jedna z twarzy Janusa skierowana jest ku przeszłości, druga ku przyszłości. Dar widzenia przeszłości i przyszłości miał otrzymać od Saturna. Na wielu przedstawieniach, twarze jego głowy nie są symetryczne, jedna jest obliczem starca, druga młodzieńca.
Przypisy:
[1] Nie mogę niestety wykluczyć, że już dzisiaj jedynie udajemy, że ten sens istnieje.
[2] Mam oczywiście na myśli przejawy działania zorganizowanego, budującego cywilizację, bo przecież poczucie sezonowości środowiska kształtuje egzystencję i behawior wszystkich organizmów żywych.
[3] Klęski spowodowanej (w dużo większym stopniu niż gotowi są przyznać dydaktycy) bezprecedensowym poszerzeniem grona odbiorców raczej niż niedostatkami i niedociągnięciami metodyki.
[4] Nie sądzę, żeby w dziejach ludzkości zaistniał kiedyś moment, w którym takie lęki nie miałyby jakiegoś usprawiedliwienia. Strach przed z definicji nieznanym jutrem jest sednem życia istoty obdarzonej zdolnością do refleksji, choćby na poziomie czysto fizjologicznym. Trzeba przyznać, że pedagogika dość późno w pełni zagospodarowała ten fenomen.
[5] A niektórzy potrafią o taką perspektywę zadbać.
[6] Żyjemy przecież w świecie mnogich, niemożliwych do pogodzenia, subiektywnych, a nawet intersubiektywnych narracji, które od bardzo już dawna, systematycznie umniejszają rolę rzeczywistości fizycznej.
[7] Pomocy, której najprawdopodobniej nie otrzymają na czas lub w ogóle, bo specjaliści zajęci są terapią załamanych brakiem kontaktu z ukochanym nauczycielem podczas pandemii oraz wystawianiem zwolnień dla terroryzowanych wf-em.
[8] Ciekawe, czy jest to kompetencja, którą chcielibyśmy jeszcze bardziej upowszechniać.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.