Czy pedagogika może wyjść poza janusowe perspektywy dydaktyki Roty i kształcenia do nieprzewidywalnego, ale zawsze politycznie usłużnego fantazmatu? Może wreszcie coś po środku? Czy mamy jakieś inne opcje? Mówiąc szczerze, nie sądzę. Jest to mało prawdopodobne z trzech podstawowych, zawierających się w sobie przyczyn, a tak naprawdę jednej, którą można rozpatrywać na trzech poziomach: doraźnym i doświadczanym, ideologicznym oraz wynikającym bezpośrednio z ewolucji naszego gatunku.
Kontynuując zaczęty w ub. tygodniu wątek: na pierwszym poziomie, przyczyną jest wątpliwość czy pedagogika w ogóle dysponuje innymi możliwościami i czy one chodzą komuś po głowie. Jeśli nawet tak, to nic mi o tym nie wiadomo – w większości nie odczuwamy takiej potrzeby, mimo nieustannego biadolenia i rzekomej tęsknoty za „nowym” w szkole. Tak naprawdę większości chodzi o „stare”, tyle że w ciągle nowym, atrakcyjnym opakowaniu.
Ów brak koncepcji, przyczyna ustawicznego miotania się pedagogiki między ścianami przeszłości i przyszłości wynika bezpośrednio z przyczyny ogólniejszej – idei „wszystkiego policzonego” w niebieskiej teczce i zapisanego w planie (w naszym przypadku, dwunastoletnim), głęboko zakorzenionej w uniwersalnej, ludzkiej mentalności. Że niby tacy rozważni jesteśmy i nie spoczniemy, nim dojdziemy? Nie, to wcale nie ów imperatyw zdobywcy, typowy dla rodzaju Homo i tak bardzo sprzeczny z pogardzanym pożądaniem małej stabilizacji jest tutaj dominujący, choć nie wątpię, że tak właśnie chcieliby to widzieć autorzy szkolnych programów i paradygmatów. To duch homo sovieticus odbija się czkawką, ta z musu cnota, zawsze żyjąca życiem pokoleń przyszłych – nie tu i nie teraz, bo nie ma, bo brakuje, bo jeszcze słuszna idea nie zwyciężyła do końca.
Niebezpiecznie bliski pedagogicznemu chciejstwu komunizm, jako idea, nie przyjął się dlatego, że realnie poprawiał byt, ale dlatego, że obiecywał taką poprawę w nieco bliższej perspektywie. Mało kto zauważa, że sprytnie wpisywał się tym w kulturę dyktowaną przez zwalczane przez siebie religie monoteistyczne, które przecież przez długie stulecia prały (i piorą nadal) ludzkie mózgi wyobrażeniem o szczęściu w takim, czy innym, „sprawiedliwym” raju, ale jednak nie doczesnym. W przypadku rojeń komunistycznych, owa perspektywa dawała się już teoretycznie wpisać w spodziewaną długość życia, co stanowiło ogromny postęp w stosunku do tronów feudalizmu i wczesnego kapitalizmu, które w zasadzie jedynie utrwalały marzenie o rajskiej przyszłości, w ścisłym sojuszu z lokalnymi ołtarzami. Mimo, że rojenia te do reszty się skompromitowały, większość współczesnych systemów politycznych, niezależnie od swojej orientacji światopoglądowej, zaadaptowała tę metodę zdobywania poparcia i bezwstydnie ją eksploatuje. Analogicznie, w pedagogice, pisanie planów i manifestów nadal zastępuje działania bieżące, domagające się konkretnych środków i wyników[1], a przede wszystkim przeorientowania i urealnienia celów. Nadal nie uczymy (się) myślenia i działania, ale przygotowujemy (się) do przyszłego życia. Nie wydaje się więc prawdopodobne, by ktokolwiek zechciał w dającej się przewidzieć perspektywie odejść od odwiecznego testowania wytrzymałości papieru, a na dodatek przekonywać innych, że dotychczasowe podejście jest mało efektywne i niespecjalnie przyczynia się do odnalezienia pedagogicznego Graala, czyli upragnionego „przygotowania do życia”.
Na najwyższym poziomie uogólnienia, przyczyną obserwowanej niezdolności do koncentrowania się na szeroko pojmowanej teraźniejszości i osiągania maksimum wydajności oraz satysfakcji z szybko mijającego życia jest nasza biologia, sterująca zarówno naszymi systemami filozoficznymi, jak i wywiedzionymi z nich dążeniami pojedynczych osób. Ponieważ ewolucja żadnych celów nie posiada, a jedynie niepowstrzymanie zachodzi, nie jest dziwne, że nie zajęła się wytworzeniem odpowiednio silnej emocji odpowiedzialnej za szczęście i zadowolenie z percepcji chwili obecnej[2]. Jej mechanizm działania nie przejawia się przecież w nirwanie jej wytworów i kontemplowaniu przez nie istnienia, ale w produkcji następnych pokoleń, które muszą zostać przygotowane do wydania kolejnych, aż do wyczerpania zasobów. Mimo, że ewolucja żadnych celów nie posiada, wytworzyła biologiczne algorytmy zdolne do predykcji – wyobrażania sobie skutków swoich własnych działań, czego efektem jest także tendencja do dostrzegania celowości tam, gdzie jej być nie może, czyli w większości procesów naturalnych. Właśnie dlatego, że ewolucja do niczego konkretnego nie dąży, nie wytworzyła (i nie wytworzy) organizmów idealnych, które same nie muszą już dążyć do niczego.
Ponieważ, mimo licznych usiłowań (głównie ideologicznych), żadne z naszych cywilizacyjnych osiągnięć nie wyzwoliło nas od uwarunkowań ewolucyjnych, byłoby dzisiaj czymś nad wyraz nierozsądnym upierać się (prawdopodobnie znów jedynie na gruncie ideologii) przy realizacji utopii życia chwilą obecną, nieskażoną żalami przeszłości i nadziejami na przyszłość[3]. Byłaby to jeszcze jedna, z góry skazana na niepowodzenie próba wybicia się na niepodległość wobec natury. Mimo to, rozsądek i doświadczenie powinny nam podpowiedzieć, że jeśli ani zapatrzenie w nieodwracalną przeszłość, ani życie niesterowalną przyszłością nie do końca się sprawdzają, to powinniśmy starać się bardziej koncentrować na bieżących działaniach i nieco powściągać dalekosiężne plany, które, sądząc po efektach, w interesującej nas dziedzinie nie zdają się gwarantować sukcesu. Namawiałbym więc do niczego innego jak do nakierowanych na tu i teraz działań edukacyjnych, których modną, kołczowską i merkantylną formę krytykowałem przy innej okazji: do świadomego postrzegania i doceniania ulotnej chwili obecnej.
Nie dorabiając do tego żadnej ideologii, proponowałbym dać odpocząć sobie i uczniom od planów dalszych niż jutro. Uczyć tu i teraz, korzystać z okazji, jakie przynosi każda, zupełnie nieprzewidywalna sytuacja na lekcji. Jeśli jest taka potrzeba, poświęcić pięć godzin na zagadnienie, które podręcznik omawia w pięciu linijkach i odwrotnie, nie bać się odpuścić niezmiernie ważnej pozycji w podstawie programowej, obliczonej tam na godzin dziesięć. Dostrzegać i podążać za ludzką ciekawością, zamiast robić z siebie błazna, w nadziei jej wykrzesania. Przestać straszyć „rzeczywistością zmieniającą się w rosnącym tempie” i zacząć na nowo pokazywać, jak działa świat, bo on nadal, na złość panikarzom, zachłyśniętym rzekomą wyjątkowością swoją i czasów, w których żyją, zmienia się według tych samych praw, dzięki którym powstał. Zamiast lamentować nad internetową patologią i wszystkimi możliwymi zagrożeniami wylewającymi się z Sieci, uczmy sprawnego i bezpiecznego posługiwania się nią od przedszkola. Zamiast biadolić nad „nieszczęściem” e-learningu i samotnością w Sieci, pokazujmy, jak używać technologii ku własnej korzyści. Zamiast płakać nad traumą pandemii obecnej lub przyszłej, cieszmy się z tego, czego nas i nasze dzieci nauczyła. Zamiast epatować nieuniknioną klęską ekologiczną, ukazujmy i promujmy już istniejące i działające rozwiązania problemu, tłumacząc jednocześnie, dlaczego nie są powszechnie stosowane. Zamiast lansować powrót do jaskini lub tęsknić za światem za lat trzydzieści, kiedy to wszystkie problemy z emisją CO₂ zostaną szczęśliwie rozwiązane, zastanawiajmy się z młodzieżą, dlaczego technologia znana już od dawna i dająca szansę na efektywne wykorzystanie tego czasu nie jest w stałym użyciu. Jeśli dobrze zaplanujemy działania na jutro, z ogarnięciem pojutrza nie powinno być większych kłopotów. Pozwoliłoby to uniknąć snucia planów, których realizacji nie możemy kontrolować oraz kreowania fikcji, tak pięknie rozwijającej się w biurokratycznej dokumentacji, w tych wszystkich rozkładach materiału, planach wynikowych, planach rozwoju w pocie czoła rozpisanych na lata, a które i tak pisane są od nowa, kiedy tylko przychodzi potrzeba ich weryfikacji.
Ale jak to tak? Bez przypisania celów ogólnych i szczegółowych każdemu gestowi szamana? Bez na-co-be-zu? Bez uczeń wie, zna i wykonuje? Bez uczenia do testu i do matury? Pod klucz i według programu? Niewykonalne. Dopóki alternatywa dla testomanii kwitnie sobie w publicystyce, ochy i achy w komentarzach można scrollować w nieskończoność. Kiedy jednak należałoby testy porzucić, okazuje się, że alternatywę mylono z uwolnieniem od sprawdzania wiedzy w ogóle i trzeba ją znów schować w bezpiecznej sferze planów na przyszłość. Gardłowaniu o samodzielności myślenia, kształceniu odpowiedzialności i umiejętności organizacji pracy nie ma końca, póki nie okaże się, że ma to, już od dzisiaj, dotyczyć piętnastoletniego brzdąca, któremu pracę domową należy zapisać na tablicy, a najlepiej trzy razy wysłać maila przypominającego o tej budzącej grozę powinności. Eseje o wdrażaniu nowych metod nauczania i technologii je wspomagających można czytać setkami, podobnie jak o cudach, jakie wniesie do szkoły wykorzystanie AI. Póki co jednak, sporo szkół stara się na wszelkie sposoby ograniczyć uczniom możliwość korzystania ze smartfonów. W kwestii rzekomo odmiennych potrzeb młodych pokoleń i kompetencji IT, które będą dla nich warunkiem sine qua non egzystencji w przyszłości, zgromadzono już całe terabajty wytycznych, ale kiedy przyszła teoria stała się ciałem bieżącej rzeczywistości nauczania online, słychać było jedynie jęki, biadolenie i złorzeczenia.
Niestety, zrozumienie, że przygotowanie do życia nie oznacza wgrywania w mózgi algorytmów, ani tych które okazały się skuteczne w przeszłości, ani tych skutecznych w pobożnych życzeniach, lecz przyzwyczajanie umysłów do wytwarzania i wdrażania takich algorytmów jednocześnie z zaistnieniem potrzeby, jest niemal zupełnie nieobecne w pragmatyce szkolnej. Nie da się. Wszyscy to wiedzą. A nawet jeśli nie są o tym przekonani, to i tak uczą jak pozostali. Bywa, że sam tak robię. Kopanie się z koniem, pardon, z Janusem, może być skuteczne tylko sporadycznie i do czasu. Zapomnijcie, on nigdy nie dostanie zeza rozbieżnego. Przynajmniej na dłużej.
* Janus jest jednym z pierwotnych bóstw kultury italskiej, które przetrwało Etrusków i zostało zaadaptowane przez Rzymian jako patron wszelkich początków, wejść, etc. W jednej z późniejszych narracji mitologicznych, jedna z twarzy Janusa skierowana jest ku przeszłości, druga ku przyszłości. Dar widzenia przeszłości i przyszłości miał otrzymać od Saturna. Na wielu przedstawieniach, twarze jego głowy nie są symetryczne, jedna jest obliczem starca, druga młodzieńca.
Przypisy:
[1] Pedagogika wydaje się jedną z dziedzin najmniej odpornych na socjalistyczne ukąszenia, myląc je z humanizmem, którego założenia traktuje niezmiernie wybiórczo.
[2] Nie wydaje się, żeby dzisiejsza, pedagogiczna pogoń za emocjami i docenieniem ich roli mogła cokolwiek w tej kwestii zmienić.
[3] To, w bardzo ogólnym ujęciu, stanowi ideę buddyzmu.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.