Wyrównywanie szans edukacyjnych stało się swego rodzaju polityczną mantrą, od której powtarzania powinna odmienić się polska rzeczywistość oświatowa. Niestety, wbrew oczekiwaniom i życzeniom polityków, tak się nie dzieje. Zaklinanie rzeczywistości poprzez nieustanne powtarzanie sloganu o wyrównywaniu szans jest skazane na niepowodzenie z trzech powodów.
Po pierwsze, ustne deklaracje to za mało, aby zmienić rzeczywistość. Po drugie, tak naprawdę określenie „wyrównywanie szans edukacyjnych” nie do końca zostało sprecyzowane. Nie wiadomo więc, czy mówienie o wyrównywaniu szans odnosi się do uczniów wywodzących się z zapóźnionych środowisk wiejskich i małomiasteczkowych (zapewne wielu, jeżeli nie większość polityków przyjmuje taką perspektywę myślenia, a już na pewno robią tak politycy związani z mieszkańcami wsi), czy też postulat ten należy rozciągnąć również na uczniów pochodzących ze środowisk defaworyzowanych, patologicznych albo po prostu znajdujących się w trudnej sytuacji materialnej. Wreszcie po trzecie, i kto wie czy nie najważniejsze, na dobra sprawę nie wiadomo, na czym to wyrównywanie szans miałoby polegać.
Tak się składa, że specjalistami od praktycznych działań w zakresie wyrównywania czy też stwarzania równych szans stały się organizacje pozarządowe. Tyle tylko, że pozostają one poza zasięgiem wpływów i oddziaływań polityków. Natomiast ministerstwo edukacji nie zrobiło do tej pory zupełnie nic, żeby zaradzić przestępczemu zjawisku korepetycji. Ze strony jakże często zmieniających się ministrów zabrakło nie tylko jakichkolwiek prób zmierzenia się z tym problemem, ale co gorsza, z ust żadnego z nich nie padły też słowa potępienia pod adresem nauczycieli, którzy ten proceder uprawiają. Efekt ignorowania problemu jest taki, że uczniowie z rodzin zamożnych maja możliwość korzystania z indywidualnego toku nauczania, a pozostali zdani są na łaskę i niełaskę nauczycieli.
Innym częstym ostatnio zjawiskiem pogłębiającym nierówności w dostępie do edukacji wysokiej jakości są kursy przygotowawcze dla maturzystów prowadzone przez wyższe uczelnie. Nie można mieć do uczelni pretensji, że zarabiają na dokształcaniu niepewnej swojej wiedzy i swoich umiejętności młodzieży. Jeżeli już można kogoś obwiniać, to prędzej nauczycieli, którzy – co tu dużo mówić – nie bardzo przykładają się do swoich obowiązków albo wykonują je w sposób nieciekawy i zupełnie dla młodzieży nieprzystępny, w myśl zasady „co miałem powiedzieć, powiedziałem”. Nie bez winy jest również system oświatowy, a w jego ramach mocno przeładowane i nie zawsze atrakcyjne treściowo programy nauczania.
Problem jest poważny, bo w miastach dla sporej części młodzieży uczestniczenie w płatnych kursach dokształcających stało się prawie norma – tak jak dla rodziców tych młodych ludzi normalne i oczywiste było uczęszczanie w klasie maturalnej na fakultety przedmiotowe. Różnica jest jednak zasadnicza: dawniej – nie wiadomo na ile była to zasługa systemu, na ile nauczycieli – wiedza zdobyta na fakultetach w zupełności wystarczała, aby bardzo dobrze zdać maturę. Dzisiaj uczniowie nie maja już pewności, że zajęcia w szkole wystarczą im, by dobrze przygotować się do matury. Dlatego wykazując się dojrzałością, zapisują się na kursy organizowane przez szkoły wyższe. Najczęściej oznacza to, że rezygnują z gorszych merytorycznie zajęć fakultatywnych w szkole.
Sama dojrzałość to za mało, by móc uczestniczyć w kursie. Potrzebne są jeszcze pieniądze i to wcale niemałe (ponad 600 złotych za kurs z jednego przedmiotu). Ci uczniowie, których rodziców nie stać na taki wydatek, zmuszeni są do uczęszczania na szkolne fakultety przedmiotowe. I myliłby się ktoś, kto sądziłby, że wychodzą na tym całkiem nieźle, bo w kameralnych grupach pracuje się o wiele lepiej, gdyż możliwa jest indywidualizacja pracy. Okazuje się, że ze względów ekonomicznych, żeby taki fakultet mógł być prowadzony, potrzebna jest określona, minimalna liczba uczniów. Jeżeli chętnych jest zbyt mało, dodatkowe zajęcia przedmiotowe po prostu się nie odbywają.
Dyrektora szkoły w takiej sytuacji nie interesuje, że są uczniowie, których nie stać na opłacenie dodatkowych lekcji poza szkołą. Nie docieka on, jak to się dzieje, że tak małe jest zainteresowanie takim czy innym przedmiotem. Nawet przez myśl mu nie przejdzie, że wina może leżeć nie po stronie zblazowanej i niczym niezainteresowanej młodzieży, ale po stronie całkowicie skostniałego w swoich metodach pracy nauczyciela. Co gorsza, myśl o źle pracującym nauczycielu, jeżeli nawet przebiegłaby na moment przez umysł dyrektora, w czasie egzaminu maturalnego nie znajdzie potwierdzenia, bo przecież młodzież tak dobrze wypadła i zdobyła takie dobre oceny. Nikogo już wówczas nie interesuje, czemu uczniowie zawdzięczają te dobre stopnie – własnej zapobiegliwości czy nauczycielskiemu zaangażowaniu.
Przychodzi czas, gdy młodzi ludzie dostają się na wymarzone studia. Nowe doświadczenia i całkowicie odmienne podejście do zdobywania wiedzy sprawiają, że szybko zapominają o szkolnych problemach. Ci, którzy się nie dostali i tak na to nie liczyli, bo przecież szkoła odebrała im szansę lepszego przygotowania się do egzaminu dojrzałości, a rodzina z powodów finansowych nie była w stanie zrekompensować utraty tej szansy. Na miejsce starego, przychodzi nowy rocznik maturalny.
Młodzi ludzie już wiedzą, że kursy dokształcające to podstawa dobrego przygotowania się do matury. I tak koło się zamyka.
Zdecydowanie mamy do czynienia z mechanizmem pogłębiającym różnice, a nie wyrównującym szanse. Czy jednak ktoś coś robi, aby to zmienić? Czy politycy w ogóle maja pomysł, co zrobić, żeby szkoła edukowała na takim poziomie i w taki sposób, żeby uczniowie nie musieli korzystać z dodatkowych płatnych lekcji czy innych form dokształcania sie? Tylko wówczas możliwe będzie zrealizowanie, jak do tej pory czysto propagandowego, postulatu „wyrównywania szans edukacyjnych”.
Mam zatem dla szanownych polityków, a zwłaszcza ministra edukacji, propozycję: przy okazji tegorocznych egzaminów zewnętrznych zadajmy uczniom dwa krótkie pytania, które mogą być zamieszczone na dole arkusza egzaminacyjnego: „Czy przygotowywałeś sie do egzaminu zewnętrznego na kursach/lekcjach odbywających się poza szkołą lub po lekcjach? Jeżeli tak, to z jakich przedmiotów?“.
W ten prosty sposób każda szkoła otrzyma informacje, który z nauczycieli bazuje na własnej, rzetelnie wykonywanej pracy, a który korzysta jedynie z tego, że zdesperowani rodzice finansują dzieciom dodatkowe lekcje. Zapewne znajdzie się wiele osób, które uznają, iż mój pomysł jest nie do zrealizowania. Nie upieram się przy nim, zależy mi jednak na tym, by wreszcie zamiast dużo mówić o wyrównywaniu szans edukacyjnych, zaczęto cokolwiek robić. Tylko tyle i aż tyle.
(Gazeta Szkolna, 15.10.2007)