I z pewnością nie po raz ostatni… Kwestia korepetycji jest kontrowersyjna i powraca jak bumerang przy każdej okazji do rozważań o efektywności edukacji szkolnej, a początek roku taką okazją jest. Nie jest mi ten temat obojętny, bo nie ukrywam, że lekcje indywidualne stanowią od zawsze ważną część budżetu mojego, podobnie jak u wielu nauczycieli. Stały się integralnym i znaczącym, choć nieoficjalnym elementem systemu edukacyjnego, ale wciąż budzą mnóstwo emocji. Choć chyba nie powinny.
Przede wszystkim, niektórzy mają nauczycielom za złe, że „mają czelność wykorzystywać słabość systemu i zarabiać na własnej profesjonalnej niewydolności”, że posłużę się urywkiem internetowego komentarza, kogoś, kto najwyraźniej nadal wierzy, że istnieje coś takiego jak „darmowy obiad”. Nie będę teraz udowadniał, że istnienie korepetycji jest najnormalniejszym przejawem istnienia rynku, a wiedza jest towarem, jak każdy inny. To, że zanurzeni w mentalnym socjalizmie obywatele jakoś przełknęli fakt, że w prywatnym gabinecie mogą natknąć się na tego samego lekarza, do którego nie mogli dopchać się w rejonowej przychodni, ale nie są w stanie pojąć, że za inne kwalifikacje również trzeba czasem zapłacić wynika oczywiście z priorytetów, jakie nadają poszczególnym aspektom swego życia. Jest naturalne, że kiedy go coś boli, człowiek jest skłonny zapłacić, żeby boleć przestało, a tymczasem nieświadomość np. roli mitochondriów w bilansie energetycznym komórki nikogo nie boli. Zmierzam do wniosku, że za systemową niewydolność oświaty publicznej i powszechność lekcji prywatnych odpowiada nie tylko lepiej lub gorzej zarządzane państwo i priorytety jego lepszych lub gorszych zarządców.
Problem jest bardziej złożony, kiedyś pisałem już o tym szerzej, ale pewne aspekty tego zagadnienia warte są przypominania przy każdej okazji. Pamiętajmy więc o tym, że słabe państwo również, na swój, oportunistyczny sposób „dogadza” społeczeństwu, odwołując się do jego najniższych potrzeb i instynktów. Robi to także w stosunku do edukacji. To nie jest tak, że państwem zawiadują jedynie głupcy, którzy nie dostrzegają potencjału dobrej edukacji. W dużej mierze, skuteczni decydenci różnej maści, chcąc uzyskać satysfakcjonujący udział w torcie władzy, muszą być oportunistami, czujnie wsłuchującymi się w vox populi (obecni populiści zrobili wyjątkowo dużo, by zadośćuczynić społecznym resentymentom wobec szkoły…).
Słabość edukacji wynika więc także z tego, że społeczeństwo również nie stawia edukacji wysoko na liście priorytetów (trzeba tu wyraźnie rozróżnić wyobrażenie o „dobrej edukacji” i związaną z nim deklaratywność, od realnego dążenia do zdobycia wiedzy). W pewnym stopniu, edukacja jest więc en mass taka, jakiej oczekuje z reguły milcząca, niezbyt świadoma jego większość. Dla niej edukacja ma być przede wszystkim dostępnie łatwa, na pewnym poziomie nieodróżnialna od opieki. W takim klimacie (nie tylko w Polsce, oczywiście), niezmiernie łatwo jest utożsamiać dobrą edukację z edukacją populistyczną, dobrą metodykę i dydaktykę z „docenianiem za kropkę”, a oświatę prawdziwą z rozdawnictwem certyfikatów, przebranym za uznanie podmiotowości i polityczną poprawnością, dzięki której wiele niewygodnych czynników (konkurencja, rozkład normalny i fizyczna niemożliwość pełnej demokratyzacji wiedzy) zamiata się pod dywan.
Kiedy ten aspekt rzeczywistości weźmie się pod uwagę, do listy przyczyn i symptomów istotnego udziału korepetycji w edukacji trzeba dodać wyrównywanie tych braków systemowych, które wynikają z samych jego powszechnie akceptowanych założeń (edukacja uporczywa, tempo i wymagania dostosowane do najsłabszych, koncentracja na papierowych wynikach, sztuczna istotność egzaminów zewnętrznych). Do pewnego stopnia, w takich, a nie innych realiach ekonomicznych i społecznych, oświata publiczna po prostu nie może być skuteczna, bo jest (musi być) zbyt skoncentrowana na zadaniach świetlicy środowiskowej.
Oczywiście, państwa dobrze zorganizowane i względnie bogate radzą sobie z tym ideologicznie nieusuwalnym mankamentem lepiej. Nie zmienia to jednak faktu, że masowa, kolektywistyczna i idealistyczna edukacja, teoretycznie dążąca do średniego przyrostu wiedzy u wszystkich zainteresowanych i obojętnych, nie jest wydolna, a jej jakość nigdy nie osiągnie pokładanych w niej nadziei. Ktoś więc musi tę niszę wypełnić i korepetycje dla młodych nieustannie, przez 3/4 czasu spędzanego w szkole „zaciekawianych” i „aktywizowanych”, ale nie zawsze rzeczywiście dobrze uczonych, muszą tę lukę wypełnić.
Umasowienie wiedzy (jak każdego towaru) nie przekłada się i nigdy się nie przełoży na jej jakość, niezależnie od zainwestowanych środków, czasu i idei. Niezmiernie ważnym, a powszechnie deprecjonowanym składnikiem myślenia o dobrej edukacji jest właśnie jej... elitarność. Bez niej, średnia zadowoli jedynie biurokratów. Podnoszenie jakości (wydajności) edukacji jedynie przez doskonalenie technikaliów ma swoje granice stosowalności, osiągane z reguły od kryzysu do kryzysu. Musimy zrozumieć, że demokracja oznacza przede wszystkim różnorodność dążeń. Przymus edukacji (nie mylić z powszechną dostępnością) spełnił już swą rolę – ale z analfabetyzmem mentalnym nie da się nim walczyć. W czasach powszechnej dostępności edukacji, najważniejsze jest poszanowanie i docenienie woli uczenia się (a to „towar” całkiem deficytowy). W sporym procencie, potrzeba i poszukiwanie korepetycji wynika z takiej właśnie woli. Woli wyrwania się ze szkoły ustawicznie na przestrzeni ostatnich dekad ograniczanej przez politycznych decydentów do roli świetlicy vel przechowalni uczniów.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.
Przeczytaj też na temat korepetycji w Edunews.pl: