To już jest koniec?

fot. Fotolia.com

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Mam ochotę napisać wreszcie coś optymistycznego, ale rzeczywistość okołoszkolna wciąż ciągnie mnie na lożę szyderców. Mógłbym oczywiście długo i z entuzjazmem pisać, jak bardzo się cieszę, że władze oświatowe się zmieniły, że powiało wiosną w środku zimy, że p. minister Nowacka sprawia wrażenie osoby energicznej i charakternej, że za chwilę przyjdą długo oczekiwane zmiany, że dostanę podwyżkę i że malkontenci powinni chociaż dla przyzwoitości poczekać jeszcze kilka miesięcy, ale…

Ale niestety nie mogę, bo naszła mnie natrętna myśl, że to już jest koniec. A przynajmniej wyraźny początek końca i minister Nowacka symbolicznie (bo to nie ona przecież kształtuje trendy) trąci kostkę domina, która chwieje się już od dawna, i za lat kilkanaście doznamy końca… pedagogiki. Zamiast opisywać dyskutowane poniżej zjawisko i usprawiedliwiać swoje obawy, posłużę się zrzutem ekranu z fejsbukowego czatu:

Nie można oczywiście traktować tego zbyt poważnie ani dosłownie, ale wpis powyższy powinien chyba zapalić lampkę ostrzegawczą w głowach myślących perspektywicznie. Nikt nie powinien uspokajać się przypuszczeniem, że to niemożliwe, że rozejdzie się po kościach, że z pewnością nie wszystko przejdzie i ujdzie, że przecież nie ma za czym tęsknić, że plusy przewyższają minusy, etc. Kiedy lawina ruszy, nic jej już nie zatrzyma, bo przecież...

Jeśli dziś, dla przykładu, słusznie czy niesłusznie, ministerialna regulacja zniesie prace domowe w klasach 1-3, za rok, dwa, okażą się one niepożądane w przedziale 4-6… Jeśli teraz (rzucam w ciemno) okroimy, z takich czy innych, słusznych czy nie względów, program geografii (albo dowolnego innego przedmiotu „problematycznego”), to kto zabroni uznać ją za w ogóle zbędną za lat pięć? I dlaczego wtedy w ogóle nie pozbyć się innych przedmiotów „niepraktycznych” i „problematycznych? Jeśli powoli wyrzekamy się jakiegokolwiek oceniania, to kto nam da prawo do ustanawiania kryteriów, którymi podmiot oświaty miałby się kierować? Przecież takie normy same w sobie są oceną! Jeśli prawomyślne, szkolne statuty krok po kroku przestają nakładać na uczniów i uczennice jakiekolwiek obowiązki czy normy zachowania (z wyjątkiem nieśmiertelnego przymusu dawania państwu satysfakcji z uszczęśliwiania ich na siłę[1]), to na czym, za dekadę, będzie polegała umowa edukacyjnych podmiotów (przepraszam, osób uczniowskich, tak, tak, uczcie się, nowe idzie) ze szkołą?

Z powodu zapowiedzianych przez nowy rząd zmian w szkolnictwie (cały czas dotyczących jedynie kwestii dla systemu czysto kosmetycznych), powstało już mnóstwo tekstów, zapoczątkowano wiele dyskusji, wyrażono jeszcze więcej opinii i trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem nowi decydenci trafili w punkt, jeśli chodzi o społeczne potrzeby. Zapanował taki entuzjazm, że ostrożni sceptycy traktowani są jak trolle, nieuki nieświadome zachodzących w świecie zmian lub zmurszały beton, nieczuły na los dzieci w szkole. Nie chcę tu zajmować się wartościowaniem proponowanych zmian, ich spójnością i logiką, roztrząsać niemożliwe do rozstrzygnięcia dylematy, którymi żyją media społecznościowe – zwracam jedynie uwagę wszystkich entuzjastów zmiany, bezrefleksyjnie lajkujących wpisy liderów tego wzmożenia, że głosują za użyciem obosiecznego miecza. Z ramion antypedagogiki nie można się wyrwać – rzeka płynie tylko w jedną stronę i to coraz szybciej.

No, dobrze, ale co w tym złego? Panta rhei, nieprawdaż? Naturą świata jest zmiana i, jak ten świat światem, jedynie rozmaici hamulcowi roztaczali kasandryczne wizje, które później okazywały się burzą w szklance wody. Dlaczego więc ktoś miałby słuchać biadolenia następnego? Dlaczego znowu mamy zakładać, że lepiej już było?

Z jednej przyczyny: tym razem nie chodzi o kolejną zmianę podejścia, metod czy technik, mających zagwarantować ludzkości lepszą kontrolę nad środowiskiem – mamy do czynienia ze stopniowanym wyrzeczeniem się tej kontroli. Wyrzeczeniem dobrowolnym, choć raczej jeszcze nieuświadomionym. Ten esej nie objaśnia, czym jest antypedagogika i skąd się wzięła (niewtajemniczonym podpowiem, że znakomita część jej założeń jest już od dość dawna niemal mainstreamowa), nie będę więc przytaczał ogólnie dostępnych informacji, bo pewnie i bez tego tekst będzie długi – skoncentruję się na próbie uzasadnienia, dlaczego uważam obecny trend za „miłe złego początki”.

Pierwszym powodem do bicia na alarm jest, wspomniana już dwukrotnie, niemożliwa do kontroli eskalacja progresywnego demontażu koncepcji, zakładającej, że człowiek nie jest bytem samodzielnym i samowładnym, któremu niepotrzebna jest adaptacja do środowiska. Ta podobno przestarzała optyka, według której człowiek dojrzewa w interakcji z kulturą, ma być zastąpiona wolnością od narzuconej kultury (jakby jakakolwiek kultura mogła nie być „narzucona”), będącej, w nowoczesnym założeniu, hamulcem jego pełnego rozwoju. Łatwo tę retorykę pomylić z założeniami liberalizmu, ale w istocie jest ona całkowitym jego zaprzeczeniem, ba, zaprzeczeniem istnienia dowolnej, obiektywnie funkcjonującej kultury. W obecnie trwającej batalii wcale nie chodzi o prace domowe czy ocenianie – to jedynie powierzchowny jej przejaw, jakże ekscytujący dla publiczności. W istocie zaś trwa podskórny spór o to, czy decyzję o zastosowaniu takiego czy innego narzędzia (a szerzej, jakąkolwiek inną) pozostawiamy w gestii jednostki, czy też uszczęśliwiamy ją (i całe jej otoczenie) politycznie poprawnym gotowcem. Efektem dzisiejszego, ochoczego wstąpienia społeczeństwa na ścieżkę radosnej kreatywności w organizowaniu oświaty publicznej musi ostatecznie być kurs na… brak szkoły. Z krótkim przystankiem w Summerhill.

Jeśli ktoś właśnie pomyślał, że mam coś przeciwko istnieniu placówki (a nawet wielu), w której uczeń kopie nauczyciela i bluzga, żeby nie tłumić swojej ekspresji, w której kadra pedagogiczna pływa z podopiecznymi nago, a siedmiolatki dysponują liberum veto, to absolutnie nie – wręcz przeciwnie, życzę wszystkim chętnym, by mogli taką opcję wypróbować. To, w czym dostrzegam zagrożenie, to umasowienie takiej perspektywy (lub dowolnej innej) i nazwanie jej jedynym słusznym wyborem, dokonanym de facto w pojedynkę, przez dowolnego ministra, pod presją wyborczych oczekiwań. Z demokracją ma to jednak niewiele wspólnego, bo proponowane rozwiązania będą nadal dotyczyć zupełnie autokratycznego systemu, którego poddani nie mają praktycznie żadnego wyboru, jeśli nie stać ich na prywatną alternatywę[2]. Przeraża mnie obserwacja, że społeczeństwo wciąż widzi swoją wolność w podyktowanym, jednakowym dla wszystkich rozwiązaniu i do głowy mu nie przychodzi, żeby zażądać od swoich władz możliwości wyboru, np. między szkołą zbudowaną na chciejstwie i deregulacji, a taką biorącą pod uwagę może niepiękne, ale jednak realia. Skąd ten strach przed wyborem, skoro zna się rozwiązania idealne, doprawdy nie wiem. Może przyjemniejsze są internetowe przepychanki? Bo przecież tam każdy ma rację, prawda? Swoją.

Powód drugi trąbienia do odwrotu jest nieco mniej oczywisty. Jeśli ktoś dysponuje i kieruje się w osądzie perspektywą nieco szerszą niż stereotypowy obraz edukacji, łatwo może się zorientować, że poziom przesłania i argumentacji, prezentowany przez mniej lub bardziej świadomych entuzjastów dekretowania miłości i szczęścia powszechnego, bywa żenujący. Zaręczam, że rozumiem, że estetyka wypowiedzi sieciowej ma swoje prawa, ale, o ile istnieje jakaś szansa, że z „upraszczania” przekazu zdają sobie sprawę sami trendsetterzy, to już prawdopodobieństwo, że ich fani też są tego świadomi jest raczej znikome. Tymczasem, cechami charakterystycznymi tej narracji są:

  • wishful thinking, przerabiane na obowiązkowy, postępowy optymizm;
  • generalizacja i spłycenie, czyli drugie imię obecnego progresywizmu oświatowego;
  • brak choćby zasugerowania mechanizmu korzystnej zmiany oraz unikanie informowania podmiotu o jego konsekwencjach, wychodzących poza uwolnienie od przykrych obowiązków;
  • nieśmiertelna wiara w zbawczą moc denominacji – wystarczy inaczej nazwać problem i już zostaje on rozwiązany;
  • brak szacunku dla odbiorcy-laika;
  • kłamstwo w dobrej wierze i granie na resentymentach targetu[3].

Dlaczego w ogóle martwi mnie taka, sprzyjająca spłyceniu atmosfera komunikacji? Przecież jest to jej wariant najbardziej obecnie rozpowszechniony w noosferze? Ponieważ posługują się nią ludzie, posiadający realny wpływ na kształtowanie opinii publicznej, a co za tym idzie, na ewentualny kształt oświaty. Ponieważ, mimo (prawdopodobnie) dobrych intencji i przymilnej, dość naiwnej retoryki, wykazują skłonności antydemokratyczne, domagając się rewolucji zastąpienia jednego reżimu innym jedynie słusznym, tyle że, w teorii, nieco bardziej aksamitnym. Nie uświadamiają przy tym podmiotowi swoich zabiegów, konsekwencji swoich planów, ani też… sposobów wprowadzenia ich w życie. Tymczasem, jestem wręcz przekonany, że kilkoro z nich nie odmówiłoby ministerialnej teki.

Przychodzi mi do głowy kilka przyczyn takiej antyintelektualnej ekwilibrystyki, ale podam tu chyba najmniej dla tego „obudzonego” środowiska kompromitującą – otóż argumenty spójne i logiczne, promujące antypedagogikę (lub, precyzyjniej, jej poszczególne, podbijające serca ubogich duchem dezyderaty) bardzo trudno znaleźć[4]. Głosicielom antypedagogicznych ewangelii pozostaje więc przesłanie czysto emocjonalne, łopatologiczne, populistyczne, grające na resentymentach odbiorców oraz ich wyniesionych na ołtarze, miękkich kompetencjach. Dla niepoznaki, zostaje ono podane w gęstym sosie pedagogiczno-dydaktycznej mitologii i markowanej głębi (para)naukowych objaśnień. W rezultacie, otrzymujemy ni mniej, ni więcej, tylko politycznie poprawny manifest ideologiczny i kolejny zabieg marketingowy. Manifest, który, na szczęście, porzucił już pokusę ukonstytuowania i samousprawiedliwiania religijnym opium, ale nerwowo poszukuje narkotyku, uzależniającego masy równie skutecznie.

Poważnym kandydatem na nowe kadzidło jest koncept nadania wszelkim narracjom statusu równoważnych. Doskonale mieści się w nim nowoczesna pedagogika, która, w obliczu niemożności pogodzenia sprzecznych aksjologii swych założeń, zrezygnowała z takich prób i generalnie promuje „sprawiedliwą społecznie” wykładnię, stanowiącą, że mądry, inteligentny, wykształcony i kreatywny jest każdy, tyle że inaczej. Historycznie rzecz ujmując, prób dokonania rozmaitych „zrównań” odbyło się już ładnych parę. Do czego doprowadziły, doskonale wiedzą ci, którym żadnych podstaw programowych historii nie redukowano. Obecna ma tę przewagę, że dokonuje się niemal jednocześnie w umysłach ogromnej liczby ludzi, a na dodatek zrównywane są co raz to nowe aspekty kulturowe, przez co napięcia rozkładają się w miarę równomiernie – łatwo jest przekierować uwagę ogromnych mas społecznych na kolejne, pozornie niezwiązane ze sobą obiekty. Rewolucji więc raczej nie będzie. Można się za to spodziewać, że podróż po równi pochyłej do świata, w którym każdy będzie dla siebie jednocześnie niekompetentnym pedagogiem, sterowaną algorytmami mediów szkołą i marnym uczniem, potrwa jeszcze dość długo i możliwe nawet, że bez wstrząsów, co do których wyraziłem już nadzieję, że nigdy nie nastąpią. Dzięki temu, zarówno sama droga jak i jej antypedagogiczny cel pozostaną w dużym stopniu niezauważalne dla podróżujących i w końcu oni sami lub ich potomkowie będą mogli wreszcie zaśpiewać: To już jest koniec, możemy iść, jesteśmy wolni, bo nie ma już nic[5].

Problem zasadniczy, będący trzecim powodem mojego niepokoju, jest w zasadzie konsekwencją dwóch poprzednich: Cytowany przed chwilą refren mógłby pewnie zostać uznany za hymn postmodernistycznej nirwany, gdyby nie ten drobiazg, że koniec pedagogiki nie jest żadnym końcem historii. Do niego jest jeszcze bardzo, bardzo daleko. Skoro jednak nie ma już nic, to dokąd iść i co zrobić z tą wolnością od wszystkiego? Nie, nie martwi mnie wcale przetrwanie i dalszy los cywilizacji, czy gatunku – on nie takie katastrofy na swojej ewolucyjnej drodze przetrwał. Z całą pewnością poradzi więc sobie z antypedagogiką, bo nadal będzie wydawał jednostki, oczekujące od środowiska czegoś więcej niż zaopiekowanie, zrównujący stempel na czoło i okresowa licytacja przymusowych udogodnień.

Ma to jednak i będzie miało określone konsekwencje. Wspomniane jednostki nie będą bez końca godzić się na status nieporównywalny z ich wkładem w funkcjonowanie swoich społeczności i w pewnym momencie zorientują się, że nie mają nawet z kim tego statusu negocjować. Ustalą go sobie same. Szkoda mi egalitarności, do której, po setkach tysięcy lat, z ogromnym trudem i kosztem miliardów ofiar dojrzeliśmy, dotrwaliśmy i którą pogrzebiemy, myląc ją z masowym upupianiem. Zmarnuje się spory potencjał. Choć nie grozi nam raczej podstępna AI czy inny matrix zbuntowanych maszyn, sami sobie jakiś radośnie zbudujemy – już teraz wiele wskazuje na to, że egalitarność w społeczeństwach jest jedynie fasadowa. Jeśli na przyspieszające i pogłębiające się rozwarstwienie ekonomiczne nałoży się masowa redukcja oczekiwań edukacyjnych (która jest nieuniknioną konsekwencją antypedagogiki, sprzedawanej teraz jako antidotum na wszelkie nieszczęścia podmiotu edukacji), to wkrótce świat definitywnie podzieli się nie tylko na bardzo bogatych i bardzo biednych, ale przede wszystkim na tych świadomych swojej sytuacji i tych żyjących w tysiącach parainformacyjnych baniek, utrzymujących ten przeogromny, społeczny odpad w błogiej nieświadomości. Jaki wpływ będzie to miało na kondycję dzieci, nad którą z troską pochylają się teraz wszyscy dobroczyńcy ludzkości? Co z ich postępującym wyobcowaniem, osamotnieniem i zagubieniem? Co z galopującymi statystykami zaburzeń psychicznych, uzależnień i samobójstw? Stopniowa likwidacja szkoły z jej przesłaniem normatywnym, nawet w postaci niedoskonałej świetlicy, do której dąży teraz rwący nurt antypedagogiczny, nie nastąpi w efekcie autorytarnej decyzji jakiegoś dyktatora – będzie sumą i konsekwencją demokratycznego, umasowionego prawa do niewiedzy, rachunku ekonomicznego i rozwoju technologii, na który wpływ już teraz mają jedynie liczone w tysiącach elity. Taki „koniec” jest tuż za następnym rogiem i to za nim opowiada się szanowny elektorat tysiącami lajków dla populistycznych regulacji…

 

Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze. 

 

Przypisy:

[1] To dobre miejsce, by zauważyć, że dzisiejsza, „obudzona” pedagogika, w sferze metodyki i stosowanych narzędzi, postrzega się jako antysystemową, ale w obszarze organizacji, stara się wtopić w istniejący, wygodny aparat przymusu. Najwyraźniej, to w tym właśnie upatruje „racjonalnej” granicy, którą przekroczyła antypedagogika radykalna.

[2] Na dodatek ta alternatywa, nie dość, że droga, tak naprawdę jest nie tyle alternatywą edukacyjną (bo przecież, póki co, realizuje te same założenia co ta masowa), co właśnie społeczną, jeszcze głębiej zanurzoną już w antypedagogicznym nurcie niż jej państwowy odpowiednik.

[3] Czytelników zainteresowanych uzasadnieniem, zapraszam do zapoznania się z obszerniejszą wersją tego tekstu, udostępnioną na moim blogu.

[4] Muszę tu z całą mocą podkreślić, że argumenty odwołujące się po prostu do względów czysto humanitarnych, do fizycznego i psychicznego dobrostanu uczniów oraz szeroko pojętej etyki pedagogicznej, które nie podlegają przecież dyskusji, są na ogół wysuwane wobec takiego kształtu szkolnictwa, który najzwyczajniej nie może ich uznać, nie tracąc swej tożsamości. Zdaje się to zupełnie niezrozumiałe dla zdecydowanej większości odbiorców „obudzonego” przekazu, którego twórcy jak ognia unikają niewygodnej dla ogółu prawdy, że obowiązujący niemal na całym świecie system oświatowy, mimo swoich licznych wariacji, nie daje się zreformować. Nieświadomość tego faktu wydaje się główną przyczyną jego dość powszechnej akceptacji. „Zmieniacze” mają dzięki temu robotę to końca świata.

[5] Copyright by Kuba Sienkiewicz.

 

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

Świetny sposób uczenia dorosłości, odpowiedzialności i współpracy - bez osądzania, bez wzbudzania po...
A może chodzi o to, aby introwertycy uczyli się udziału w dyskusji.
Jacek napisał/a komentarz do Wyzwanie dla prawnika...
Janusz Korczak powiedział „nie ma dzieci, są ludzie”. I to jest prawda. Przecież każdy dorosły kiedy...
Obawiam się, że to może się często zmienić w atak 2:1 lub 3:1 - kiedy rodzice wezmą stronę dziecka (...
To się nazywa "zimny telefon" - metoda marketingowa polegająca na dzwonieniu do losowych ludzi, nie ...
Gość napisał/a komentarz do Oceniajmy rzadziej!
Przeczytałam z dużym zainteresowaniem. Dziękuję za ten artykuł.
Ppp napisał/a komentarz do Oceniajmy rzadziej!
Terada i Merill mają CAŁKOWITĄ rację. Jak ktoś chce i może - nauczy się i bez oceniania. Jeśli ktoś ...
Marcin Zaród napisał/a komentarz do Szkolna klasa - dobre miejsce do współpracy
Mój syn będąc w liceum w klasie mat-info-fiz prosił z kolegami o ustawienie takich tablic na korytar...

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie