Szkoła powinna być miejscem, w którym młody człowiek nabiera dojrzałości. Uświadamia sobie swoją własną niedoskonałość. Nie jest rugany za błędy, lecz uczy się wyciągać z nich wnioski. Gdzie pozwala mu się na samodzielne myślenie. Uczy się relacji z innymi ludźmi, empatii. Urzeczywistnienie tego obrazu będzie jednak wymagało wielkiej, trudnej i twórczej pracy ze strony nauczycieli. Czas najwyższy, by zawód ten odzyskał swój należyty prestiż. Stawką jest przecież przyszłość nas wszystkich – przekonuje w wywiadzie zapowiadającym IX Kongres Obywatelski Maria Mach, Dyrektor Biura Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci, która weźmie udział w sesji tematycznej „Edukacja do dojrzałości – co to znaczy, jak to robić?”.
Czym jest dojrzałość? Co to znaczy, że ktoś jest dojrzały?
Można na to spojrzeć z dwóch stron. Pierwsza konotacja, jaką niesie za sobą język, oznacza, że dojrzałość to pewien kres. Dojrzały owoc to taki, który osiągnął już maksimum wzrostu. Z drugiej strony słowa „dojrzałość” używamy też do określenia swojej gotowości do czegoś, np. do zdania matury, do bycia matką czy mężem. Gdybyśmy zestawili ze sobą obydwa te znaczenia, mogłoby nam wyjść, że dojrzałość jest gotowością do pełnego przeżycia swojego życia, a mówiąc dosadniej: gotowością na śmierć. Ale żeby nie sięgać aż tak daleko zaproponowałabym nieco inną definicję dojrzałości, łączącą w sobie aspekt spełnienia – czyli w pewnym sensie doskonałość – z gotowością. W moim przekonaniu wynika z tego, że osoba dojrzała to taka, która jest świadoma własnych niedoskonałości. Przekładając to na konkretny przykład, objawem niedojrzałości jest chociażby twierdzenie, że jesteśmy gotowi na wszystko, bo przygotowaliśmy się, zabezpieczyliśmy i jesteśmy pewni, że sprostamy każdemu wyzwaniu. Z kolei człowiek dojrzały w obliczu wyzwania będzie raczej mówił, że postara się – w miarę swoich możliwości – stawić mu czoła, na zasadzie: „Jestem tak gotowy, że mając świadomość swoich niedoskonałości, mogę się tego zadania podjąć”.
Czy synonimem dojrzałości nie jest wobec tego pokora?
Tylko częściowo, gdyż słowo „pokora” ma w sobie za mało akcentów mobilizacji i dzielności. Czasem w pokorze ujawnia się element jakiejś bierności: „Co ja maluczki będę się zabierał za wielkie rzeczy”. Tymczasem nie chodzi o uciekanie przed nimi, lecz o gotowość przyjęcia wyzwania z całą świadomością własnych ograniczeń i niebezpieczeństw jakie się z nimi wiążą. Nigdy nie jesteśmy bowiem dostatecznie wyposażeni w wiedzę ani przygotowani na każdą ewentualność.
Co oznacza świadomość własnej niedoskonałości na gruncie szkolnym?
Moje ciche marzenie odnoszące się do systemu edukacji to to, by po ukończeniu szkoły człowiek był wyposażony w podstawową wiedzę na temat tego, czego nie wie. Zauważmy, jak bardzo boimy się dziś tego, że nasze dzieci będą ignorantami, że czegoś nie będą wiedziały. Ten lęk narasta, bo na świecie jest coraz więcej rzeczy do „wiedzenia”. W takich okolicznościach warto sobie jednak uzmysłowić, że ignorantem nie jest ten, komu brakuje wiedzy, lecz ten, kto nie wie, że czegoś może nie wiedzieć. To właśnie tacy ignoranci popełniają najbardziej bolesne błędy, najgorsze gafy. Nieświadomość własnej niedoskonałości jest dziś prawdziwym niebezpieczeństwem, jakie czyha na człowieka.
Czy zatem w szkole uczniowie powinni być uświadamiani, że wiedzy jest tak dużo, że i tak nigdy wszystkiego się nie dowiedzą?
Tak, ale ta świadomość nie powinna zniechęcać. Niech pokazuje nam, ile jest ciekawych, otwartych, fascynujących rzeczy, które można zgłębiać. Na pewno nie opanujemy ich wszystkich, ale stoją one przed nami otworem.
Mówiąc trochę na przekór – pod pewnym względem szkoła uświadamia nas o naszej niedoskonałości. Iluż to uczniów słyszało od swoich nauczycieli: „Nic nie wiecie, nie zdacie matury, nie poradzicie sobie w życiu”…
Zupełnie nie o to chodzi. Człowiek sam w odniesieniu do siebie powinien sobie uświadomić, że nie jest doskonały. Inni ludzie mogą wysyłać pewne sygnały, dawać podpowiedzi. Ale cała złożoność sprawy polega na tym, że to ja sama ostatecznie dokonuję oceny. I tego muszę się nauczyć – samorozpoznania. To zupełnie co innego, gdy nauczyciel mówi „Ty to jesteś kiepski z matmy”, a co innego gdy powie: „W tym zadaniu przeoczyłeś tu drobną rzecz, w tym miejscu nie przyszło ci do głowy, że można to zrobić tak, spróbuj następnym razem skojarzyć te fakty” itd. W tym procesie człowiek odkrywa też własne ograniczenia, np. że matematyka nie jest jego żywiołem. Ale jest to zupełnie inny rodzaj świadomości na temat własnych ograniczeń, niż świadomość nabyta z cudzego wyroku. Chodzi o to, że to ja ostatecznie muszę dojść do tej refleksji, odkryć ją: „Tu mi czegoś brakuje, tam czegoś nie mogę”. A stanie się tak tylko wtedy, gdy będę dysponować pewną samodzielnością. Może ona polegać chociażby na tym, że dopuszczane będą różne odpowiedzi na zadane pytanie. Musi istnieć przestrzeń do tego, aby móc pokazać i zmieścić się z własną argumentacją i punktem widzenia. Ludzie zawsze przecież dochodzili do wielkich rzeczy różnymi ścieżkami.
Jak natomiast szkoła może pomagać dzieciom w osiąganiu dojrzałości pod względem wychowawczym?
Dzieci uczęszczają do szkoły w bardzo newralgicznym czasie, gdy młody człowiek rośnie i nabywa umiejętności społecznych oraz życiowych. Również i na tych płaszczyznach powinna kształtować się u nich świadomość własnych ograniczeń. Spójrzmy chociażby na zachowania społeczne dzieci, takie jak bezwzględne wyśmiewanie się, czy ostracyzm wobec odmienności. Często są one przez dorosłych – myślę, że słusznie – odbierane jako wręcz okrucieństwo. Tymczasem najmłodsi zazwyczaj nie są świadomi, jak bardzo ich czyny mogą ranić innych. Nie wiedzą, jak bardzo potrafią być okrutni, jak bardzo są – w zakresie relacji z innymi ludźmi – niedoskonali. Szkoła powinna im to uświadamiać. Uczyć, jak organizować zabawy z rówieśnikami tak, by nikt nie czuł się wykluczony. Bo nie jest oczywiste, że skoro ja się dobrze bawię, to inni również.
Szkoła ma więc niejako uczyć wychodzenia z egoizmu, nabierania empatii…
Świadomość własnych ograniczeń zawsze kształtuje empatię. Nic tak dobrze nie działa na prospołeczne zachowania jak wyrozumiałość, łagodność, zrozumienie. Otwiera to pole do kompromisu, do rozmowy, do wzięcia pod uwagę różnych punktów widzenia. Uwrażliwia nas.
Jakich jeszcze postaw nauczyciele powinni uczyć swoich podopiecznych?
Szalenie istotnym doświadczeniem jest umiejętne, mądre przeżywanie porażek. Szkoła taka jaką znamy najchętniej wyrugowałaby ze swojego życia błędy. Całe nauczanie szkolne jest nastawione na ich eliminację. Dostajemy poprawione kartkówki i dyktanda, w których błędy są przekreślone na czerwono, a uczeń dostaje za nie karę. Tymczasem proces nauczania polega na popełnianiu błędów. Podstawowym punktem wyjścia nie powinno być krytykowanie ucznia za to, że źle rozwiązał zadanie, lecz podpowiedzenie mu: „Patrz, tu się pomyliłeś. Tu możesz zrobić krok do przodu”. W polskiej szkole niezwykle brakuje mi docenienia porażki jako momentu bardzo sprzyjającego dokonaniu autorefleksji, przeanalizowaniu, co i dlaczego zrobiłem źle, ocenienia, jakie wnioski mogę wyciągnąć na przyszłość.
Chodzi zatem o przyzwyczajenie dzieci i młodzieży do porażek, o uświadomienie im, że porażka jest częścią każdego z nas…
Jest ona czymś niesłychanie ważnym, o ile tylko nie będziemy starali się zamieść jej pod dywan, nie będziemy się jej wstydzili. Nie chodzi o to, żeby kolekcjonować klęski, lecz żeby umieć korzystać z niepowodzeń, czerpać z nich wiedzę. Zawsze gdy popełniamy błędy, dowiadujemy się dużo o swoim działaniu. Jeśli postępujemy zgodnie z algorytmem czy wzorcem, np. wyuczonym w szkolnym podręczniku, to zwykle oznacza to tylko tyle, że znamy ów algorytm. Ale niekoniecznie, że rozumiemy istotę zjawiska.
Czy obecne programy nauczania oraz sposób, w jaki zorganizowane są polskie szkoły sprzyjają wychowywaniu dzieci na ludzi dojrzałych?
Choć oczywiście zdarzają się wyjątki, to odpowiedź na to pytanie brzmi: raczej nie. Wynika to z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że nauczyciele mają stosunkowo nieduży kontakt z uczniami. 45-minutowa lekcja odbywająca się w danej klasie – nie licząc matematyki czy języka polskiego – raz czy dwa razy w tygodniu stwarza okazję do nawiązywania raczej incydentalnych i płytkich relacji. A tymczasem to właśnie głęboka relacja oparta na zrozumieniu jest moim zdaniem jednym z podstawowych warunków kształcenia czyjejś dojrzałości. Nauczyciele mają zbyt mało czasu, by przyglądać się swoim uczniom, obserwować ich pracę, zwracać uwagę na ich indywidualne cechy oraz problemy. Dlatego często nie są w stanie zidentyfikować obszarów, w których świetnie sobie oni radzą oraz takich, w których potrzebna byłaby im pomoc.
Coś jeszcze?
Z pewnością na zaszczepianie dojrzałych postaw u dzieci negatywnie wpływa biurokratyzacja szkolnictwa. Nauczyciele są mocno kontrolowani i bardzo dużo czasu muszą przeznaczać na wypełnianie różnego typu tabelek, kart sprawozdawczych, które mają udokumentować fakt, że naprawdę pracują. Nie ułatwia im to pracy, nie daje komfortu. Co więcej, dzieci są bystre i na ogół widzą, jak bardzo nauczyciel jest sprawdzany, jak niewiele ma swobody i samodzielności. Bardzo źle wpływa to na jego pozycję. Z mojego doświadczenia wynika, że najlepiej postrzegani przez podopiecznych są nauczyciele, którzy wbrew ogólnemu klimatowi kontroli i równania szeregu potrafią sobie taką przestrzeń samodzielności wywalczyć i obronić. Uczniowie to szalenie cenią i w bardzo naturalny sposób się do takich nauczycieli garną z nadzieją, że również i im zapewnią oni taką przestrzeń. Wynika z tego oczywista konstatacja, że im bardziej dojrzałe i samoświadome są osoby, które uczą, tym bardziej wpływa to na tych, którzy są przez nich uczeni.
Czy – mając to wszystko na uwadze – to właśnie szkoła powinna być miejscem, w którym młody człowiek nabiera dojrzałości? Może takie postawy powinny być wypracowywane przez rodziców, rodzinę, otoczenie pozaszkolne?
Jedno absolutnie nie wyklucza drugiego. Jeżeli natomiast chodzi o samą szkołę – z pewnością jest to miejsce, w którym człowiek dojrzewa. Zauważmy, że dziecko spędza w niej bardzo dużo czasu. Siłą rzeczy, musi się tam zatem „dziać” dojrzewanie, bo niby kiedy ono się dzieje? Co więcej, sytuacja, w której osoba niedoświadczona, która czegoś nie wie spotyka osobę doświadczoną, która „coś” wie z natury rzeczy sprzyja dojrzewaniu. Jest to newralgiczne miejsce. Sądzę, że cały czas w zbyt małym stopniu je wykorzystujemy.
Czy zatem do tego newralgicznego miejsca należałoby wprowadzić np. pewien kanon nauczania służący odpowiedniemu kształtowaniu dojrzałości?
Byłoby to zaprzeczeniem zasady, o której mówiliśmy wcześniej w odniesieniu do uczniów: że dojrzałości sprzyjają swoboda i samodzielność. Nauczyciel, który kształtuje dojrzałość u innych, sam powinien być też dojrzały, nie możemy mu tej swobody odbierać. Oczywiście, można byłoby wskazać kilka zasad, którymi uczący powinni się kierować. Ale fundamentalne znaczenie ma doświadczenie i samoświadomość nauczyciela. To jest trochę jak z grą na skrzypcach: możemy nauczyć się podstawowych sposobów trzymania smyczka i przesuwania palców po strunach, ale czy z tego będzie piękna muzyka czy nie, zależy od umiejętności, ciężkiej pracy i refleksji tego, kto gra.
Skrzypkowie jednak rzadko kiedy są samoukami – zazwyczaj mają swoich mentorów, którzy pomagają im rozwijać swój talent…
To niesłychanie istotna sprawa. Od 25 lat wszelkie wszystkie reformy systemu edukacji w Polsce nigdy nie dotknęły problemu kształcenia nauczycieli. Zawsze stawiano wóz przed koniem. Nawet jeśli pojawiały się pomysły na to, jak powinna wyglądać szkoła, to nigdy nie było koncepcji, jacy nauczyciele powinni ją tworzyć. A jestem przekonana, że uczenie to jedno z najbardziej wymagających i odpowiedzialnych zajęć, jakie może się człowiekowi trafić. Jest to prawdziwa sztuka, nad którą warto z nauczycielami pracować. Wśród amerykańskich edukatorów jest nawet powiedzenie: „W idealnym świecie najlepsi z nas byliby nauczycielami”. I rzeczywiście, wydaje mi się, że tak powinno być. Sami jednak wiemy, że tak dziś z pewnością nie jest.
Uśmiechnięty, pełen pasji nauczyciel z amerykańskiego filmu, a jego wkurzony, sfrustrowany polski odpowiednik to jednak dwa zupełnie różne obrazy…
Stosunkowo rzadko motywacją do pracy w szkole jest w Polsce autentyczna chęć i potrzeba uczenia oraz kształtowania młodych ludzi, współdojrzewania z nimi. Bardzo często mamy do czynienia z motywacją negatywną, na zasadzie: „Cóż ja będę w życiu robił – a, pójdę do szkoły, bo to dość pewna i spokojna praca”. Ciągle nie jest tak, że studia pedagogiczne, czy wybór pracy w szkole są u nas postrzegane społecznie jako jedne z najtrudniejszych i najbardziej odpowiedzialnych zadań. Wszyscy wiedzą, że bardzo trudnym kierunkiem jest fizyka. Natomiast w odniesieniu do studiów nauczycielskich takiej opinii nie ma. Panuje przekonanie, że każdy tam sobie poradzi. To bardzo niedobrze, gdyż zniechęca to ludzi ambitnych, którzy myśleli o wyborze tej ścieżki. Przywrócenie tego prestiżu, szacunek dla nauczycieli to coś, czego nam dziś w Polsce niezwykle brakuje. Nie chciałabym, by zabrzmiało to dla kogoś krzywdząco. W polskich szkołach jest duża rzesza ludzi, którzy chcą i potrafią uczyć i – jak czasem żartuję – mimo to pracują w szkole. A chodzi o to, żeby tego „mimo” nie było.
Maria Mach jest Dyrektorem Biura Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Rozmawiał: Marcin Wandałowski, członek zespołu Kongresu Obywatelskiego.
***
Nad tym, co dziś oznacza dojrzałość w różnych dziedzinach życia będziemy się wspólnie zastanawiali podczas XI Kongresu Obywatelskiego, zatytułowanego: Dojrzali Polacy – lepsza Polska! Odbędzie się on 5 listopada (sobota) 2016 r. w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej. Maria Mach będzie uczestnikiem sesji tematycznej „Edukacja do dojrzałości – co to znaczy, jak to robić?”. Zapraszamy na Kongres Obywatelski!
Więcej informacji na www.kongresobywatelski.pl i na Facebooku.