Starożytny Grek, który chciał uchodzić za człowieka wykształconego, musiał wyuczyć się trzech podstawowych umiejętności: czytania, pisania i pływania. Współcześnie zupełnie nowego znaczenia nabiera ta trzecia zdolność, jako że do określenia informacyjnego środowiska człowieka zaczęto powszechnie używać wodnych metafor.
Ocean, źródło, potop, kanał, przepływ - pojęcia, które dotąd kojarzono z żywiołem i życiodajną substancją, znawcy infosfery powszechnie stosują do jej opisu. Jedni w obawie przed informacyjnym nadmiarem i tyranią klas posiadających dane, drudzy w nabożnym zachwycie dla rodzącego się infosociety. Obie ścierające się prądy, zarówno ci, którzy wolą mówić o zagrożeniach, jak i zapatrzeni w szanse i możliwości, dostrzegają potrzebę jakiejś informacyjnej edukacji.
Jakiejś, bo dyskusja na ten temat trwa, a na podstawowe pytania - nota bene fundamentalne składniki każdej dobrej informacji, a więc: kto, co, gdzie, jak i dlaczego? - nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W dyskusję włączają się niemal wszystkie społeczne instytucje: ruchy non-profit, środowiska akademickie i nauczycielskie, agendy państwowe a nawet Kościół. Wielkim plusem tej dyskusji jest zmiana jezyka, jakim zaczęto mówić o środkach społecznego przekazu, bo to one właśnie są głównym rozgrywającym współczesnej infosfery. Zamiast wysyłać negatywne ostrzeżenia: uwaga! media to zagrożenia i manipulacje, odważono się pomyśleć pozytywnie: media są dobre, ale mediów trzeba się uczyć tak, jak uczymy się czytać i pisać. I tak ukuto anglosaski termin ‘media literacy’ (medialna piśmienność) i zaczęto rozprawiać o nowych alfabetach, zwłaszcza o gramatyce filmu i telewizji.
Samo pozytywne stwierdzenie w stylu „byłoby dobrze...” problemu medialnej edukacji jeszcze nie rozwiązuje. Głosów, koncepcji, kierunków jakby dużo, a informacyjny ocean rośnie. Próby odpowiedzi na pytanie dlaczego edukacja medialna zawsze wiążą się z jakimś poczuciem zagrożenia. Po pierwsze zagrożenia skalą współczesnej infosfery, po drugie jej jakością (dość wspomnieć o zanieczyszczonym zbędnymi i bezwartościowymi stronami www Internecie), po trzecie wreszcie - obawą przed wykluczeniem ze społeczeństwa informacyjnego. Szybko znika nabożne uznanie dla - jak to określił Sobór Watykański II w swoim dekrecie o mediach - „podziwu godnych środków przekazu”, a do głosu dochodzą obawy i lęki. Problem potęguje rozwój technologii, coraz to nowsze kreacje medialnych twórców, a w największym stopniu socjologiczny fakt, że coraz więcej informacji o świecie tylko i wyłącznie czerpiemy z mediów.
Edukacja medialna, pozostająca głównie domeną pedagogiki, nie nadąża za nowościami i zmianami infosfery. No bo jak tu nadążać, skoro niektórzy uczeni opisując ewolucję małego ekranu mówią o przejściu od paleotelewizji do neotelewizji. Jak spokojnie przełknąć prace Jeana Baudrillarda, który pisze o zatartej już granicy między światem realnym, a tym, który przedstawia telewizja, w którym często nie wiadomo, co jest prawdą, a co iluzją, co istnieje, a co jest fabułą. Jak tu uczyć wyszukiwania informacji, skoro codziennie dostajemy ich tak duże porcje? Nasz przodek żyjący 300 lat temu konsumował tyle w ciągu całego swojego życia. Ocean wiedzy jawi się jako chaos, podczas gdy pedagogika chce ukazywać ład, czy zatem nie oszukuje samej siebie? Wydaje się, że wszystko co możemy zaofiarować podczas lekcji pływania po informacyjnym oceanie to maleńka deska ratunkowa.
Żeby jednak nie popaść w zupełnie katastroficzny nastrój rodem z „Titanica”, trzeba z radością dostrzec fakt, że media literacy to ruch społeczny, wyraz buntu i rodzącej się świadomości medialnej odbiorców. Także przejaw budzenia własnej medialnej twórczości - sięgania po kamerę, redagowania strony hobbystycznej w Internecie itd. Telewizyjny konsument zaczyna marudzić i tupać nogą na programy, które mu oferują. Wbrew pozorom to on rządzi telewizją, zwłaszcza gdy jest to telewidz stowarzyszony, działający w ramach większego ruchu. Jeśli edukacja medialna jest konieczna i możliwa - wbrew opiniom, że mediów należy wystrzegać się jak ognia, a telewizory wyrzucać na śmietnik - to głównym jej zadaniem jest budzenie świadomości medialnej odbiorców.
„Dlaczego i po co” edukacji medialnej staje się dosyć jasne jako, że nikt nie chce być masowy, bierny, nieświadomy i nijaki. Większy problem mamy chyba z odpowiedzią na następne pytania. Co konkretnie należałoby wiedzieć o mediach? Jak budzić odbiorczą świadomość? Kłopot w tym, że znaczna część tej wiedzy to zwyczajne zdroworozsądkowe zasady: nadmiar szkodzi, przyzwyczajenie to druga natura, trzeba być krytycznym, szacować wartość czegoś, pytać o wiarygodność itd. Edukacja medialna zatem wielkiej rewolucji nie czyni, stąd niektórzy wola mówić o medialnej alfabetyzacji, minimum praktycznych umiejętności niezbędnych, uznając że zdrowy rozsądek w zupełności wyczerpuje edukacyjno-medialną wiedzę. Zaś nieustanne rozprawianie o mediach to jakiś dowód medialnej słabości i autotematyzmu zgodnie z powiedzeniem Goethego: kto zbytnio troszczy się o formę, ten nie ma nic do powiedzenia.
Jakiejś, bo dyskusja na ten temat trwa, a na podstawowe pytania - nota bene fundamentalne składniki każdej dobrej informacji, a więc: kto, co, gdzie, jak i dlaczego? - nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W dyskusję włączają się niemal wszystkie społeczne instytucje: ruchy non-profit, środowiska akademickie i nauczycielskie, agendy państwowe a nawet Kościół. Wielkim plusem tej dyskusji jest zmiana jezyka, jakim zaczęto mówić o środkach społecznego przekazu, bo to one właśnie są głównym rozgrywającym współczesnej infosfery. Zamiast wysyłać negatywne ostrzeżenia: uwaga! media to zagrożenia i manipulacje, odważono się pomyśleć pozytywnie: media są dobre, ale mediów trzeba się uczyć tak, jak uczymy się czytać i pisać. I tak ukuto anglosaski termin ‘media literacy’ (medialna piśmienność) i zaczęto rozprawiać o nowych alfabetach, zwłaszcza o gramatyce filmu i telewizji.
Samo pozytywne stwierdzenie w stylu „byłoby dobrze...” problemu medialnej edukacji jeszcze nie rozwiązuje. Głosów, koncepcji, kierunków jakby dużo, a informacyjny ocean rośnie. Próby odpowiedzi na pytanie dlaczego edukacja medialna zawsze wiążą się z jakimś poczuciem zagrożenia. Po pierwsze zagrożenia skalą współczesnej infosfery, po drugie jej jakością (dość wspomnieć o zanieczyszczonym zbędnymi i bezwartościowymi stronami www Internecie), po trzecie wreszcie - obawą przed wykluczeniem ze społeczeństwa informacyjnego. Szybko znika nabożne uznanie dla - jak to określił Sobór Watykański II w swoim dekrecie o mediach - „podziwu godnych środków przekazu”, a do głosu dochodzą obawy i lęki. Problem potęguje rozwój technologii, coraz to nowsze kreacje medialnych twórców, a w największym stopniu socjologiczny fakt, że coraz więcej informacji o świecie tylko i wyłącznie czerpiemy z mediów.
Edukacja medialna, pozostająca głównie domeną pedagogiki, nie nadąża za nowościami i zmianami infosfery. No bo jak tu nadążać, skoro niektórzy uczeni opisując ewolucję małego ekranu mówią o przejściu od paleotelewizji do neotelewizji. Jak spokojnie przełknąć prace Jeana Baudrillarda, który pisze o zatartej już granicy między światem realnym, a tym, który przedstawia telewizja, w którym często nie wiadomo, co jest prawdą, a co iluzją, co istnieje, a co jest fabułą. Jak tu uczyć wyszukiwania informacji, skoro codziennie dostajemy ich tak duże porcje? Nasz przodek żyjący 300 lat temu konsumował tyle w ciągu całego swojego życia. Ocean wiedzy jawi się jako chaos, podczas gdy pedagogika chce ukazywać ład, czy zatem nie oszukuje samej siebie? Wydaje się, że wszystko co możemy zaofiarować podczas lekcji pływania po informacyjnym oceanie to maleńka deska ratunkowa.
Żeby jednak nie popaść w zupełnie katastroficzny nastrój rodem z „Titanica”, trzeba z radością dostrzec fakt, że media literacy to ruch społeczny, wyraz buntu i rodzącej się świadomości medialnej odbiorców. Także przejaw budzenia własnej medialnej twórczości - sięgania po kamerę, redagowania strony hobbystycznej w Internecie itd. Telewizyjny konsument zaczyna marudzić i tupać nogą na programy, które mu oferują. Wbrew pozorom to on rządzi telewizją, zwłaszcza gdy jest to telewidz stowarzyszony, działający w ramach większego ruchu. Jeśli edukacja medialna jest konieczna i możliwa - wbrew opiniom, że mediów należy wystrzegać się jak ognia, a telewizory wyrzucać na śmietnik - to głównym jej zadaniem jest budzenie świadomości medialnej odbiorców.
„Dlaczego i po co” edukacji medialnej staje się dosyć jasne jako, że nikt nie chce być masowy, bierny, nieświadomy i nijaki. Większy problem mamy chyba z odpowiedzią na następne pytania. Co konkretnie należałoby wiedzieć o mediach? Jak budzić odbiorczą świadomość? Kłopot w tym, że znaczna część tej wiedzy to zwyczajne zdroworozsądkowe zasady: nadmiar szkodzi, przyzwyczajenie to druga natura, trzeba być krytycznym, szacować wartość czegoś, pytać o wiarygodność itd. Edukacja medialna zatem wielkiej rewolucji nie czyni, stąd niektórzy wola mówić o medialnej alfabetyzacji, minimum praktycznych umiejętności niezbędnych, uznając że zdrowy rozsądek w zupełności wyczerpuje edukacyjno-medialną wiedzę. Zaś nieustanne rozprawianie o mediach to jakiś dowód medialnej słabości i autotematyzmu zgodnie z powiedzeniem Goethego: kto zbytnio troszczy się o formę, ten nie ma nic do powiedzenia.
W 1996 roku w Los Angeles zorganizowano konferencję naukową poświęconą media literacy. Uczestnikom spotkania zadano siedem pytań usiłując sformułować podstawowe cele i zadania pedagogiczno-medialne. Zgodzono się, że edukacja medialna ma chronić dzieci i młodzież przed negatywnym wpływem mediów, ale nie tylko. Ma również inspirować do własnej twórczości medialnej (własne filmy video itp) i analizy tekstów pop-kultury (dyskusje i recenzje programów tv, filmów itp), porównywania ekranizacji i literackich oryginałów.
Edukacja medialna to zatem kolejny, zaawansowany etap alfabetyzacji i temat otwarty dla autorów programów szkolnych wykorzystujących media w różnych konfiguracjach. Byleby nie dochodziło do przesadnego formalizmu przy opracowywaniu programów szkolnych. Ileż bowiem można gadać o wyszukiwaniu informacji i o tym co to jest kadr filmowy albo czym różni się tygodnik od dziennika. Edukacja medialna to przecież nie szkolna fizyka teoretyczna, a bardziej zajęcia praktyczno-techniczne. Przedmiot dojść pojemny i inspirujący, bo mieści i alfabet, i próbę zrozumienia natury mediów, i wychowanie do ich odbioru, i twórczość własną. Zwłaszcza zaś to ostatnie. Stąd wskazane gazetki szkolne, amatorskie filmy wideo, strony www i kasetowe audycje.
Czy taki przedmiot powinien mieć swoje uprzywilejowane miejsce w szkolnictwie? Dochodzimy do najbardziej ostatnio dyskutowanego tematu z tej dziedziny: kto i gdzie? Każdy po trochu: rodzina, państwo, organizacje non-profit, media, szkoła i Kościół. Na wszystkich nakłada się jakieś medialno-wychowawcze obowiązki. Złośliwi mogą dodać, że skoro każdy po trochu, to de facto nikt. Nas interesuje głównie pytanie o szkołę. W Los Angeles, podczas wspomnianej już konferencji, pytano: Czy edukacja medialna powinna być osobnym przedmiotem, czy włączonym do już istniejących? A może ma zostać propozycją edukacji pozaszkolnej? W Polsce od czasu reformy oświaty rządu Buzka w 1999 roku edukacja medialna funkcjonuje jako tzw. ścieżka międzyprzedmiotowa. Polonista, historyk i nauczyciel WOS-u wspólnie podejmują tą tematykę. Na razie cicho o planowanym wprowadzeniu nowego medialnego przedmiotu do szkół, który ma być nauczany na równych prawach z fizyką czy językiem polskim. Póki co można również uprawiać szkolną edukację medialną w ramach zajęć pozalekcyjnych np. warsztatów dziennikarskich. Większość ekspertów opowiada się jednak za osobnym przedmiotem szkolnym, ale nie należy robić z tego szkolnego dogmatu. Im mniej coś jest sformalizowane, tym przyjemniejsze dla uczniów.
Edukacja medialna to raczej budzenie twórczości niż tylko suchy elementarz środków przekazu. To - idąc naszą metaforą starożytnego Greka - sztuka żeglowania po informacyjnym oceanie, a nie koło ratunkowe rzucane tonącym. Dlatego zróbmy z niej przyjemny, inspirujący przedmiot w szkole, a nie instrukcję obsługi.
Notka o autorze: Dr Piotr Drzewiecki, adiunkt w Instytucie Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Dziennikarz, specjalista ds. edukacji medialnej. Prowadzi internetowy serwis o wychowaniu do mediów Press Cafe.
Edukacja medialna to zatem kolejny, zaawansowany etap alfabetyzacji i temat otwarty dla autorów programów szkolnych wykorzystujących media w różnych konfiguracjach. Byleby nie dochodziło do przesadnego formalizmu przy opracowywaniu programów szkolnych. Ileż bowiem można gadać o wyszukiwaniu informacji i o tym co to jest kadr filmowy albo czym różni się tygodnik od dziennika. Edukacja medialna to przecież nie szkolna fizyka teoretyczna, a bardziej zajęcia praktyczno-techniczne. Przedmiot dojść pojemny i inspirujący, bo mieści i alfabet, i próbę zrozumienia natury mediów, i wychowanie do ich odbioru, i twórczość własną. Zwłaszcza zaś to ostatnie. Stąd wskazane gazetki szkolne, amatorskie filmy wideo, strony www i kasetowe audycje.
Czy taki przedmiot powinien mieć swoje uprzywilejowane miejsce w szkolnictwie? Dochodzimy do najbardziej ostatnio dyskutowanego tematu z tej dziedziny: kto i gdzie? Każdy po trochu: rodzina, państwo, organizacje non-profit, media, szkoła i Kościół. Na wszystkich nakłada się jakieś medialno-wychowawcze obowiązki. Złośliwi mogą dodać, że skoro każdy po trochu, to de facto nikt. Nas interesuje głównie pytanie o szkołę. W Los Angeles, podczas wspomnianej już konferencji, pytano: Czy edukacja medialna powinna być osobnym przedmiotem, czy włączonym do już istniejących? A może ma zostać propozycją edukacji pozaszkolnej? W Polsce od czasu reformy oświaty rządu Buzka w 1999 roku edukacja medialna funkcjonuje jako tzw. ścieżka międzyprzedmiotowa. Polonista, historyk i nauczyciel WOS-u wspólnie podejmują tą tematykę. Na razie cicho o planowanym wprowadzeniu nowego medialnego przedmiotu do szkół, który ma być nauczany na równych prawach z fizyką czy językiem polskim. Póki co można również uprawiać szkolną edukację medialną w ramach zajęć pozalekcyjnych np. warsztatów dziennikarskich. Większość ekspertów opowiada się jednak za osobnym przedmiotem szkolnym, ale nie należy robić z tego szkolnego dogmatu. Im mniej coś jest sformalizowane, tym przyjemniejsze dla uczniów.
Edukacja medialna to raczej budzenie twórczości niż tylko suchy elementarz środków przekazu. To - idąc naszą metaforą starożytnego Greka - sztuka żeglowania po informacyjnym oceanie, a nie koło ratunkowe rzucane tonącym. Dlatego zróbmy z niej przyjemny, inspirujący przedmiot w szkole, a nie instrukcję obsługi.
Notka o autorze: Dr Piotr Drzewiecki, adiunkt w Instytucie Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Dziennikarz, specjalista ds. edukacji medialnej. Prowadzi internetowy serwis o wychowaniu do mediów Press Cafe.
Ostatnie komentarze