Rozmyślania o kształceniu nauczycieli

fot. Fotolia.com

Narzędzia
Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Zostałem zaproszony do udziału w debacie panelowej pt. „Przygotowanie do zawodu nauczyciela – realia > dylematy > wyzwania”, organizowanej wspólnie przez Wydział Pedagogiczny Uniwersytetu Warszawskiego i kilka organizacji pozarządowych. Gospodarz godny, temat dla długoletniego dyrektora szkoły bliski, więc zaproszenie przyjąłem i zacząłem myśleć, co by tu mądrego powiedzieć. Od lat śledzę jednak debatę publiczną na temat edukacji, w tym dość powszechny lament nad poziomem przedstawicieli tego zawodu. Mam wiele obserwacji dotyczących pracowników własnej placówki oraz innych nauczycieli, spotykanych przy okazji różnych imprez, a także przemyślenia dotyczące zmian zachodzących w świecie, które nieuchronnie wpływają (a przynajmniej powinny) na kształt edukacji szkolnej.

Rozmyślania nad tematyką debaty przywiodły mnie do wniosków po części zaskakujących. Postanowiłem więc zapisać niektóre myśli, zarówno dla klarowności planowanej wypowiedzi, jak ku pożytkowi czytelników bloga, wśród których zdarzają się osoby potencjalnie zainteresowane jakością kadr nauczycielskich.

Osobiście nie mam złych doświadczeń związanych z rekrutacją kandydatów do pracy w naszej warszawskiej placówce. Oczywiście na przestrzeni blisko trzydziestu lat sytuacja się zmieniała, najpierw ogólnie brakowało chętnych, potem było ich bardzo wielu, teraz zainteresowanie pracą nieco zmalało i zależy od specjalności nauczycielskiej. Początkowo chętniej przyjmowaliśmy świeżo upieczonych absolwentów, wychodząc z założenia, że będą oni wolni od rutyny i nie zawsze dobrych przyzwyczajeń, nabywanych przez lata pracy w różnych szkołach, za to chętniej będą się uczyć. Z czasem przekonaliśmy się, że metryka nie gwarantuje niczego. Teraz po prostu wybieramy spośród kandydatów spełniających kilka prostych warunków.

Przyjmujemy zatem do pracy osoby posiadające formalne kwalifikacje do zajmowania stanowiska nauczyciela, umiejące napisać składne CV (osobiście od razu czuję sympatię do kogoś, kto zatytułuje ten dokument słowem „życiorys”), gotowe stawić się na umówione spotkanie (ten warunek zmniejsza populację aplikujących o połowę), zdolne porozmawiać trochę, posługując się przy tym poprawną polszczyzną, przygotować ad hoc zwięzły program zajęć lub szkic projektu edukacyjnego, wreszcie poprowadzić lekcję próbną, nawiązując dobry kontakt z uczniami i nie usypiając wszystkich obecnych. To wszystko ogranicza liczbę kandydatur do dwóch-trzech, ale wybór dokonany z tego grona zazwyczaj okazuje się trafny.

Moje pozytywne doświadczenia z adeptami zawodu nauczyciela dotyczą także praktykantów, których często gości nasza szkoła. Są oni oczywiście bardzo różni, ale z reguły wykazują wiele dobrych chęci, a ich braki warsztatowe nie dziwią, bo w końcu po to właśnie trafiają na praktykę, by swój warsztat wypracować. Dotyczy to szczególnie edukacji wczesnoszkolnej, gdzie praktyki są warunkiem sine qua non ukończenia studiów. Inaczej dzieje się w zakresie dyscyplin akademickich, których studenci rzadko do nas trafiają, bowiem znikły specjalizacje nauczycielskie na tych studiach, a przyuczenie w postaci kursu pedagogicznego daje minimalne przygotowanie praktyczne. Tak jakby sam fakt wystudiowania, na przykład matematyki, czynił dobrego nauczyciela, co jest oczywistą bzdurą. Co by jednak nie było, na podstawie codziennych doświadczeń nie powstają w mojej głowie pomysły, by stawiać zakładom kształcącym nauczycieli jakieś daleko idące postulaty, może właśnie poza radykalnym zwiększeniem wymiaru praktyk zawodowych dla kandydatów na nauczycieli przedmiotów akademickich, typu matematyki, biologii, fizyki etc.

Jednak ten mój spokój ducha nie wynika bynajmniej z nadzwyczajnej jakości „produktów” systemu kształcenia nauczycieli, tylko z tego, że rozbudowany program działania naszej szkoły sprzyja integracji zespołu pedagogicznego i rozwojowi zawodowemu, oferując nauczycielom dobrze zorganizowany warsztat wspólnej pracy. Sprawdza się to zarówno w przypadku wirtuozów zawodu, jak rzemieślników, którzy nieuchronnie znajdują się w każdym zespole i są w nim także potrzebni. W końcu orkiestra symfoniczna nie składa się z samych pierwszych skrzypiec.

Jednak w większości placówek tak to nie działa.

Tradycyjna polska szkoła stoi indywidualizmem. Nauczyciel zajmuje swoje stanowisko i musi sobie radzić. Mozolnie „uciera” relacje z uczniami, ich rodzicami, resztą zespołu pedagogicznego i dyrekcją. Oczekuje się od niego „wysokich wyników nauczania” – i z tego rozlicza. A ponieważ wyniki nauczania najłatwiej zmierzyć stopniami, takim czy innym testem, ewentualnie liczbą uczniowskich sukcesów w konkursach, to właśnie ocenianie, testy i konkursy stanowią ośrodek aktywności większości nauczycieli. No i próby okiełznania uczniowskiego i rodzicielskiego żywiołu.

Tak jak mało jest w polskiej edukacji współpracy między uczniami, tak niewiele również dzieje się w tym zakresie wśród nauczycieli. Owszem, są w szkołach zespoły przedmiotowe i grupy tworzone doraźnie w myślą o różnych projektach edukacyjnych – choć to drugie niemal wyłącznie, gdy pojawi się jakieś źródło finansowania. Spontaniczna, „oddolna” współpraca pojawia się rzadko nawet w obrębie jednej placówki, a co dopiero pomiędzy szkołami. Tymczasem wspólne działanie jest potencjalnie fantastycznym motorem napędowym rozwoju zawodowego.

Powie ktoś, że nowoczesne technologie czynią współpracę daleko łatwiejszą. Pewnie tak i nawet nie będę próbował nikogo przekonać, że kontakt wirtualny, choć sprzyja wymianie myśli i doświadczeń, ma też swoje ograniczenia, Dość na tym, że mimo napędzanego działaniami firm technologicznych hałasu medialnego i szczerego zapału wielu entuzjastów, sensowne wykorzystanie technologii w praktyce szkolnej wciąż znajduje się w powijakach.

Samo życie kierunkuje aktywność nauczyciela w stronę indywidualizmu. Układanie relacji z uczniami jest bardzo trudne (i coraz trudniejsze, o czym będzie dalej), ale stosunkowo najprostsze na gruncie własnej specjalności, gdzie można skryć się za cienkim już, ale wciąż istniejącym pancerzem merytorycznego autorytetu, wspartym mieczem wystawiania ocen. Każdy nauczyciel na własnym odcinku wykuwa przyszły sukces egzaminacyjny ucznia, a przy tym jest tym życzliwiej postrzegany przez dyrekcję, im więcej innych sukcesów i sukcesików wygeneruje w rozmaitych konkursach. Ba, nawet nauczyciele wylatający ponad poziomy inwencją, owocującą oryginalnymi pomysłami, choć robią fantastyczną robotę, rzadko czynią to w harmonii z resztą rodzimego zespołu pedagogicznego. Już prędzej samorealizują się w formalnych lub nieformalnych grupach pasjonatów.

Dlaczego tyle piszę o tym, moim zdaniem szkodliwym dla edukacji nauczycielskim indywidualizmie? Ano dlatego, że klucz do dobrej pracy szkoły wcale nie kryje się w sposobie przygotowania zawodowego nauczycieli. Znajduje się on w rękach dyrektorów, którzy mają moc tworzenia, a choćby tylko inspirowania programów działania swoich placówek, a także zachęcania swoich pracowników, by wychodzili poza rutynę swojego przedmiotu. Jest w Polsce szereg szkół znanych z oryginalnych rozwiązań programowych, wokół których integrują się zespoły pedagogiczne. Niemal bez wyjątku flagowymi postaciami są tam dyrektorzy. A zatem, jeśli chcemy podnieść jakość pracy nauczycieli, powinniśmy jak najwięcej energii skierować na kształcenie dyrektorów. Nie tylko formalno-prawne, które stanowi obecnie podstawę kursów kwalifikacyjnych, ale także filozoficzno-pedagogiczne. Każda szkoła potrzebuje opowieści, zakotwiczającej nauczycieli (a rodziców uczniów przy okazji) w tworzonym przez nią środowisku. A snucie jej jest jedną z najważniejszych, choć zupełnie nie docenianych, powinności dobrego dyrektora.

Natomiast w programie kształcenia nauczycieli bardzo cennym elementem mogłyby być studia przypadku wybitnych placówek. W dobie rewolucji technologicznej przygotowanie kilkunastu, może kilkudziesięciu etiud filmowych, poświęconych ciekawym koncepcjom programowym, wprowadzanym w życie w różnych polskich szkołach, byłoby doskonałym uzupełnieniem sakramentalnego przeglądu ponadczasowych skądinąd koncepcji Montessori, Steinera czy Freinet’a. Kandydatom na dyrektorów też by się to przydało.

W następnym wpisie wyjaśnię, co kryje się, moim zdaniem, pod pojęciem „dobrego nauczyciela”, a także zaprezentuję zaskakującą analogię pomiędzy dzisiejszym sposobem kształcenia nauczycieli, a martwym już od dziesięcioleci… obrotem czekowym w gospodarce.

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.

 

Edunews.pl oferuje cotygodniowy, bezpłatny (zawsze) serwis wiadomości ze świata edukacji. Zapisz się:
captcha 
I agree with the Regulamin

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie