O dobrych nauczycielach i anachronizmie sposobu ich kształcenia

Fot. Fotolia.com

Typografia
  • Smaller Small Medium Big Bigger
  • Default Helvetica Segoe Georgia Times

Jestem już po debacie, do której jak raz szykowałem się tworząc poprzedni wpis na blogu. Poza tym, że atmosfera była bardzo miła i merytoryczna, to całość odebrałem raczej frustrująco. Nawet nie dlatego, że dyskusja uparcie ciążyła w kierunku funkcjonowania rodziców w szkole, a „radzenie sobie” z nimi urosło do rangi jednej z najbardziej pożądanych kwalifikacji nauczyciela. Nie dlatego również, że zaproszona na spotkanie młoda nauczycielka, niedawna absolwentka Wydziału Pedagogicznego, swoją wypowiedzią uprzytomniła wszystkim, że nie tylko rodzice, ale i koleżanki i koledzy z pracy mogą być źródłem problemów i frustracji. Bardziej uderzyła mnie raczej systemowa beznadziejność sytuacji.

Możemy rozmawiać o kształceniu nauczycieli do upojenia, a i tak jego kształt będzie w dużej mierze zależny od programów, a te ustala państwo (czytaj: urzędnicy). Również rekrutacja kandydatów nie może (w uczelniach państwowych, z powodu odgórnie ustalonych zasad) lub nie chce (w uczelniach prywatnych, bo tu decyduje zasobność portfela) uwzględniać predyspozycji do zawodu. Mogę ze swej strony dzielić się dobrymi doświadczeniami w pracy z nauczycielami, a i tak każdy dyrektor szkoły publicznej powie mi, że mam łatwo, bo pracuję w placówce niepublicznej. I będzie miał swoją rację. Możemy wreszcie snuć wizje idealnego przygotowania kandydatów do pracy w szkole, ale przecież placówka oświatowa nie jest enklawą wyjętą ze społeczeństwa, w którym króluje lęk (o przyszłość, o zdrowie, o pracę, o dzieci, o co tam jeszcze chcecie), brak zaufania i egoizm, pracowicie budowany na gruzach fałszywego (podobno) kolektywizmu z czasów poprzedniego ustroju. Z tych wszystkich powodów wyszedłem z debaty mocno sfrustrowany, choć nie żałuję poświęconego czasu. Braku wizji, jak coś zmienić ku lepszemu w skali makro nie zastąpi przekonanie, że najważniejsze dzieje się w konkretnych placówkach. Niestety, ułomności systemu determinują działania wszystkich, ale gotowość mozolnego poszerzania zakresu swobody, czyli oddolnego zmieniania oświaty, mają w sobie tylko nieliczni. W końcu mało kto lubi kopać się z koniem.

Tyle refleksji na gorąco, a teraz obiecany dalszy ciąg myśli o kształceniu dobrych nauczycieli. Co oznacza określenie „dobrych”? Gdzie kryją się najbardziej pożądane kwalifikacje do tego zawodu?

Zacznijmy od rzeczy najbardziej oczywistej. Znajomość przedmiotu. Z tym nie jest źle, przynajmniej na poziomie dostępnym moim obserwacjom, czyli szkoły podstawowej i gimnazjum. Jeśli ktoś zwróci uwagę, że pracuję w Warszawie, to muszę zaznaczyć, że większość moich pracowników pochodzi spoza stolicy, poza tym spotkałem w życiu wystarczająco dużo kompetentnych nauczycieli z mniejszych ośrodków, by stwierdzić, że miejsce zamieszkania akurat nie ma większego znaczenia. A wracając do poziomu merytorycznego – co prawda jakiś czas temu furorę w mediach zrobiły wyniki badań, z których wyszło, że znaczący odsetek specjalistów kształcenia zintegrowanego ma, delikatnie mówiąc, kłopoty z matematyką, ale mimo wszystko ten obraz wydaje mi się skrzywiony. A już na pewno nie wynika z niego jakiś nowy imperatyw dla kształcenia zawodowego – zawsze było i nadal jest oczywiste, że nauczyciele powinni znać dziedzinę, której uczą, i uważam, że pod tym względem akurat jest całkiem nieźle. W najgorszym razie braki merytoryczne są łatwe do wychwycenia w codziennej pracy, choćby na etapie stażu, o ile tylko dyrekcja szkoły wypełnia swoje elementarne obowiązki w zakresie nadzoru.

Umiejętność uczenia. Podstawy wiedzy na ten temat spisał już w XVII wieku Jan Amos Komenski, reszta, łącznie z tabletami, tablicami multimedialnymi i kodowaniem, to tylko współczesne wariacje na tamtej podbudowie. Umiejętność uczenia jest uniwersalna – ktoś, kto ją posiada będzie równie dobrze radził sobie na niwie historii, jak matematyki, o ile tylko posiada wiedzę z zakresu tych dyscyplin. Niektórzy mają wrodzony talent, inni mogą się tego nauczyć, podobnie jak każdego rzemiosła. Oczywiście także w tym drugim przypadku mile widziane są pewne predyspozycje. Niestety, w społeczeństwie od dziesięcioleci pokutuje pogląd, że „uczyć może każdy”, co z pewnością nie podnosi ogólnego poziomu nauczycieli. Rozumiem, że trudno robić egzamin wstępny z talentu do uczenia, ale pamiętam, jak moja (przyszła) żona zdając na studia z zakresu edukacji wczesnoszkolnej musiała wykazać się praktycznymi umiejętnościami z muzyki i plastyki. I komu to, Panie, przeszkadzało?!

Żeby zamknąć sprawę umiejętności uczenia, to sądzę, że w kształceniu nauczycieli jest zdecydowanie za mało praktyki. Kursy pedagogiczne przypominają naukę krawiectwa bez maszyny do szycia, igły i nici. Poza autentycznymi talentami, którym właściwy sposób działania podpowiada intuicja, początkujący nauczyciele wypracowują swój warsztat eksperymentując na uczniach.

Kolejna cecha dobrego nauczyciela, to umiejętność stawiania sobie celów. Choć w zasadzie to tylko fanaberia, bowiem mądre państwo (czytaj: urzędnicy) zapisało w podstawach programowych cele kształcenia. Ktoś, kto te zapisy traktuje poważnie, może czuć się zwolniony z myślenia. Tymczasem właśnie umiejętność stawiania celów, indywidualnie i w zespole, jest istotą dobrej edukacji, dopasowanej do potrzeb ucznia i społeczeństwa oraz realiów otaczającego świata.

Co do mnie, to dawno przestałem stawiać sobie za cel nauczenie moich uczniów. Na zdrowy rozum – przecież to musi być ich cel – nauczyć się, a nie mój! Moim celem jest zatem zachęcenie ich, żeby chcieli się uczyć. Pokazanie, że warto, bo świat jest ciekawszy, gdy się o nim więcej wie, a życie z tą wiedzą – pełniejsze. Czy jednak w naszym oświatowym, zbiurokratyzowanym światku ktoś ma chęci i odwagę, żeby uczyć takiego podejścia przyszłych nauczycieli? Jeszcze, nie daj Boże, pomyślą, że podstawa programowa jest rodzajem kajdan, a nie oknem na szeroki świat…

Ze stawianiem celów wiąże się umiejętność refleksji pedagogicznej. Rzecz bardzo trudna. Dorobek dawnych pokoleń pedagogów traktowany jest w kształceniu nauczycieli niczym ekspozycja muzealna, a nie inspiracja do myślenia. Tymczasem (znów Komenski!) ten zawód stanowi formę sztuki, martwej, jeśli pozbawiona refleksji. Myślenia pedagogicznego można nauczyć, ale wymaga to sporo czasu spędzonego na dyskusjach i rozważaniu różnych praktycznych problemów. Mało kto zawraca sobie tym głowę, a szkoda, bo obok doświadczenia praktycznego adeptom zawodu nauczyciela najbardziej chyba brakuje refleksji nad sensem tej pracy.

Chyba, że nowocześnie uznamy ją za zwykłe świadczenie usług. McNauczyciel w świecie szybkiej obsługi – fajnie brzmi, prawda?

Ostatnią na mojej liście, ale chyba najważniejszą cechą dobrego nauczyciela jest umiejętność komunikowania się i budowania relacji z innymi ludźmi. Rzecz absolutnie deficytowa w świecie, w którym wszyscy komunikują się na okrągło. Mam na ten temat swoją teorię – określam ją mianem zasady zachowania wartości informacyjnej przekazu. Otóż sądzę, że wartość informacji, jakie jesteśmy w stanie przekazywać i odbierać w jednostce czasu jest mniej więcej stała. To znaczy, że im więcej ich przekazujemy, tym każda z osobna jest mniej warta. Co poddaję pod rozwagę miłośnikom internetu, ślizgającym się (surfującym) po powierzchni zawartego w nim oceanu informacji.

Dobra komunikacja wymaga gotowości wysłuchania, zaś budowanie relacji – szacunku dla ludzi i odrobiny empatii. Za tym pójdzie umiejętność współdziałania – fundament dobrej pracy zarówno w klasie, jak w zespole pedagogicznym. Pytanie kontrolne – jak dużo czasu swojej edukacji przyszli nauczyciele spędzają na wspólnej realizacji rozmaitego typu działań?! Patrząc na praktykantów, których gościmy w szkole, mam wrażenie, że zero – nawet, gdy przychodzą w grupie, to każdy zajęty jest sobą. I to wcale nie jest ich wina.

***

Pozostał jeszcze jeden wątek moich rozważań na temat kształcenia nauczycieli. Najważniejszy wniosek, jaki przyszedł mi do głowy sprowadza się do postaci takiej oto metafory, osadzonej na gruncie ekonomicznym. Otóż na pewnym etapie rozwoju gospodarczego w wielu krajach świata, szczególnie tych wysoko rozwiniętych, dominowały płatności czekowe. Doskonale pamiętam rodzinne wizyty w paryskiej restauracji w końcu lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to pod koniec posiłku ojciec wyciągał okazałą książeczkę, piórem elegancko wpisywał na blankiecie kwotę rachunku, wyrywał ów blankiet i podawał kelnerowi, koniecznie z dowodem tożsamości, żeby ten mógł sprawdzić poprawność podpisu. W domu znajdowała się specjalna szuflada, do której trafiały grzbiety zużytych książeczek czekowych. W biegiem czasu ta mało praktyczna forma regulowania rachunków została wyparta przez plastikowe karty płatnicze. Dominują one do tej pory, ale znać już zwiastuny nowej epoki, w której rolę portfela przejmie jakaś forma urządzenia mobilnego. Otóż wszystkie nasze dyskusje dotyczące programu i jakości kształcenia przyszłych nauczycieli wydają mi się odpowiednikiem prowadzenia dzisiaj debaty nad udoskonaleniem obrotu czekowego. Kompletnym anachronizmem. Wciąż zastanawiamy się co zrobić, by dobrze przygotowani do zawodu nauczyciele lepiej, skuteczniej realizowali podstawę programową. Pod urzędowym patronatem ministerstwa wciąż mentalnie tkwimy w archaicznej epoce, kiedy to zasoby wiedzy wydawały się skończone, a nauczyciel był ich głównym dystrybutorem. Niewiele w tym podejściu zmieniają nowoczesne technologie, bo cel ich zastosowania – skuteczniejsze wtłaczanie wiedzy i rozwijanie umiejętności, niezmiennie pozostaje anachroniczny.

Uważane dzisiaj za nowoczesne myślenie o pracy nauczyciela koncentruje się wokół zmiany jego roli, na mentora, coacha, towarzyszącego rozwojowi uczniów. Powoli przebija się do powszechnej świadomości, że współczesny nauczyciel nie powinien być źródłem wiedzy wszelakiej, bo ta jest o dostępna na kliknięcie, zaś tradycyjna, autorytarna struktura szkoły, umocniona reżimem wystawiania ocen, pozostaje w sprzeczności z wartościami, dominującymi obecnie w europejskim kręgu kulturowym. W ten sposób – dostrzegając potrzebę przemiany szkoły z krynicy wiedzy w miejsce swobodnego rozwoju człowieka, pedagogika wkracza – choć w naszym kraju bardzo nieśmiało, w epokę kart płatniczych. Niestety, nowe prądy nie docierają jeszcze zbyt szerokim frontem nawet do placówek kształcących nauczycieli, tymczasem życie idzie już znacznie dalej. A mianowicie…

Przy okazji I Kongresu Zdrowia Psychicznego, który odbył się w Warszawie 8 maja br. Rzecznik Praw Dziecka, Marek Michalak, powiedział radiu TOK FM: „Przede wszystkim dzieci sobie nie radzą w tej rzeczywistości, w której przychodzi im żyć. Nie mają odpowiedniego wsparcia osób dorosłych, a ich rodzice zwracają uwagę na ograniczoną dostępność (…) lekarzy specjalistów”.

Z komentarza reporterki dowiedzieliśmy się ponadto, że psychiatrów dziecięcych jest w Polsce 200, a potrzeba co najmniej 1500. Od siebie natomiast odważę się dodać, na podstawie obserwacji, jak zmieniają się dzieci w mojej warszawskiej szkole społecznej, że już teraz potrzeba w szkołach wielu tysięcy nauczycieli świadomych, że jednym z ich głównych zadań staje się właśnie wspieranie młodego pokolenia, które „nie radzi sobie z rzeczywistością”, uzależnione od pełnej aprobaty innych, i pomaganie rodzicom, którzy, choć „najlepiej wiedzą, co jest dobre dla ich dziecka”, gubią się w spełnianiu swojej naturalnej ongiś funkcji opoki dla rozwoju dziecięcych emocji.

Mało kto chwilowo zdaje sobie z tego sprawę, ale to jest już nowa epoka w edukacji.

Podsumowując ten wywód wniosek zadedykuję wszystkim, którzy mają jakikolwiek wpływ na kształcenie nauczycieli. Jesteśmy zapóźnieni o półtorej epoki. Aby przejść do tej, która właśnie powoli przemija, musimy położyć nacisk na rozwijanie umiejętności komunikacyjnych kandydatów na nauczycieli, budowanie ich wiary w swoją moc sprawczą, pobudzanie refleksji pedagogicznej wokół wizji ucznia jako jednostki myślącej, czującej i świadomej. Natomiast, żeby dogonić zmiany zachodzące obecnie w społeczeństwie, musimy dodatkowo wyposażyć przyszłych nauczycieli w umiejętności, pozwalające im samym w miarę harmonijnie funkcjonować, a równocześnie pomagać przetrwać innym w świecie, w którym wszyscy powoli wariują.

Jakie – to temat na osobną rozprawę :-).

 

Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.

 

Jesteśmy na facebooku

fb

Ostatnie komentarze

Kasia napisał/a komentarz do Rady nietrafione i rady pożyteczne
Dyrektora, a zwłaszcza dyrektorkę, cechuje żądza władzy. Arogancja ze strony dyrektorki w moim liceu...
Jacek Ścibor napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
Moim zdaniem i Maciej Sysło i Robert Raczyński mają rację - obie wypowiedzi trafiają w sedno problem...
Gość napisał/a komentarz do Na zastępstwach
W punkt.
Ppp napisał/a komentarz do Czas na szkołę doceniania
Pytanie podstawowe: PO CO oceniać? Większość ocen, z jakimi się w życiu spotkałem, nie miało żadnego...
Robert Raczyński napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
W żaden sposób nie negowałem potrzeby, czy wręcz obowiązku kształcenia nauczycieli. Niestety, kontyn...
Generalnie i co do zasady ok. 30% ocen jest PRZYPADKOWYCH - częściowo Pani opisała, dlaczego. Jeśli ...
Maciej Sysło napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
W odpowiedzi na sarkastyczny ton wypowiedzi Pana Roberta mam jednak propozycję. Jednym z obowiązków ...
Robert Raczyński napisał/a komentarz do Brak chętnych do nauczania w szkołach
Jeśli pominąć ideologiczne ozdobniki, problem z brakiem nauczycieli wynika z faktu, że wiedza przest...

E-booki dla nauczycieli

Polecamy dwa e-booki dydaktyczne z serii Think!
Metoda Webquest - poradnik dla nauczycieli
Technologie są dla dzieci - e-poradnik dla nauczycieli wczesnoszkolnych z dziesiątkami podpowiedzi, jak używać technologii w klasie