Prawdopodobnie znaczna część czytelników – ludzi w sposób szczególny zainteresowanych problemami edukacji, zdążyła już dowiedzieć się o krzywdzie, jaką zrobiła swojej uczennicy pewna nauczycielka „ze szkoły podstawowej nieopodal Gdyni”. Post pierwotnie umieszczony na fejsbuku przez pana Przemysława Kleniewskiego w piątek 20 kwietnia, z siłą wodospadu rozprzestrzenił się w internecie, najpierw wśród ludzi związanych z oświatą, a następnie w mediach o szerszym zasięgu. Ja napotkałem go na Onecie, który zresztą wprost podał nazwę miejscowości, gdzie pracuje owa skazana bez sądu na infamię nauczycielka.
Autor wpisu szybko uzupełnił go o oświadczenie, w którym przyznał, że nie spodziewał się takiego zainteresowania oraz tego, że wiadomość dotrze „nawet do mediów”. Prosi, by nie komentować posta przed jego przeczytaniem, nie linczować w komentarzach ani jego jako autora, ani opisanej w nim nauczycielki. Ujmując się za tą ostatnią pan Kleniewski uczciwie przyznaje, że „nie wiemy, dlaczego w tak zły sposób została oceniona praca” dziecka. Może istnieje jakaś presja dyrekcji, może miała zły dzień, a może jest po prostu niedouczona? Bo co do tego, że popełniła błąd dydaktyczny, nie ma jego zdaniem wątpliwości. Obejrzałem zatem uważnie rzeczony wpis: fotografię oraz towarzyszący jej komentarz.
Zdjęcie (można je bez trudu znaleźć w internecie - zob. link powyżej - przyp. red.) przedstawia środkowy fragment strony zeszytu w linię. U góry, najwyraźniej pod tekstem pracy dziecka, znajduje się czerwony wpis nauczycielki o następującej treści:
Miałaś opowiedzieć o tym, jak dziewczynki robiły zakupy. Oprócz tego zapisujesz rozmowy swoich bohaterów – tej umiejętności jeszcze nie ćwiczyliśmy.
Pod spodem znajduje się ocena 3, a jeszcze niżej, na całą szerokość strony, napis KONIEC wykonany dziecięcą ręką flamastrem fluorescencyjnym albo zakreślaczem, z kolejnym czerwonym dopiskiem nauczycielki u dołu: co to ma być – podkreślonym zamaszystą kreską.
Komentarz autora posta składa się z trzech punktów. W pierwszym czytamy, że dziecko zostało niesłusznie skrytykowane za poprawne użycie mowy zależnej, bo to nie było jeszcze omawiane w klasie. W drugim, że została wystawiona ocena sumująca (czyli trójka), co samo w sobie jest złe, a w młodszych klasach szkoły podstawowej stanowi zaprzeczenie wiedzy dydaktycznej. W trzecim wreszcie, że dziecko wykonało swoją pracę kreatywnie, dodając zdobienia (nie tylko na końcu tekstu), za co powinna spotkać je pochwała, a nie mało uprzejma reprymenda.
Ze swej strony patrząc na zdjęcie, bo tylko z niego mogę czerpać informację (ale też tylko na nie powołuje się pan Kleniewski), mam wrażenie, że praca dziecka była niezupełnie na temat. W kwestii użycia mowy zależnej dopuszczałbym również możliwość, że dziewczynka użyła jej nieporadnie, co nauczycielka skwitowała uwagą, że to jeszcze nie było ćwiczone. Zgadzam się z kolei, że używanie ocen punktowych w klasie trzeciej jest sprzeczne z wiedzą dydaktyczną; wiem jednak, że wielu nauczycieli czyni to nie tyle (i nie tylko) dla własnej wygody, ale odpowiadając na oczekiwania rodziców. Kwestia „zdobień” pracy też wydaje mi się dyskusyjna. Napisanie wielkiego wyrazu KONIEC na pół strony, daleko pod tekstem (kilka linijek komentarza nauczycielki spokojnie zmieściło się powyżej), to może być wyraz kreatywności, ale również braku poszanowania reguł prowadzenia zeszytu. Wiem, wiem, po co nam reguły, jeśli tłumią kreatywność, ale pozwolę sobie przypomnieć zasadę, którą kiedyś ogłosił bodaj Gustaw Holoubek: „Konwenanse to coś, co czyni życie znośnym”.
Jakkolwiek pokazuję tutaj korzystniejsze dla nauczycielki interpretacje treści udostępnionego zdjęcia, muszę przyznać, że z pewnością można jej zarzucić błędy pedagogiczne. Takie i inne w najrozmaitszy sposób popełniają dziesiątki tysięcy jej koleżanek i kolegów po fachu. Zgadzam się, że nie powinni. Tyle, że dzisiaj błąd – jak widać – może skutkować daleko idącymi konsekwencjami – czego poniewczasie przestraszył się pan Kleniewski. Co innego bowiem analizować wyabstrahowany, anonimowy przypadek ku czyjejś nauce, a co innego wskazać palcem winnego (nawet niechcący) i poszczuć na niego nieprzeliczoną rzeszę anonimowych internautów. Niestety, to ostatnie jest obecnie monetą obiegową życia społecznego.
Nauczyciele nie byli, nie są i nie będą nieomylni. Wiem, że bywają niełatwi w kontakcie, ale trzeba z nimi rozmawiać. Jest też nadzór pedagogiczny – dyrekcja, w dramatycznych przypadkach kuratorium, do którego można się zwrócić o pomoc. Chciałbym wierzyć, że mama owej trzecioklasistki wykorzystała te możliwości, zanim zdecydowała się upublicznić sprawę. Pamiętam z dawnych czasów, jak do mojej żony, wtedy młodej nauczycielki, przyszedł ojciec jednej z uczennic, zwracając uwagę, że napotkany w zeszycie dziecka zapis 1 litr = 1 kilogram, jest błędny, choć był tylko skrótem myślowym, jako że notatka poświęcona była wodzie. Małżonka pamięta to zdarzenie jako pozytywną nauczkę mimo upływu lat, być może dlatego, że problem został jej przedstawiony przez owego pana z uśmiechem i troską. Z kolei sama, tym razem w roli matki, łagodnie wytłumaczyła nauczycielce naszej dwunastoletniej wtedy córki, że komentarz przy niewysokiej ocenie z kartkówki „Napisałabym na ten temat więcej” budzi sprzeciw, bowiem nie wydaje się, by szóstoklasistka musiała napisać tyle, co nauczycielka. W czasach wczesnego internetu oba incydenty przeszły bez dobroczynnego skutku dla ludzkości, ale może dzięki temu z pożytkiem dla bezpośrednio zainteresowanych.
Czytając na Onecie opisaną wyżej historię miałem przez chwilę wrażenie, że ktoś postanowił „przykryć” sobotnią nauczycielską manifestację, wskazując jak głupi są ci nauczyciele, a jeszcze chcą pieniędzy. Jednak ani czas publikacji nie do końca się zgadza, ani Onet nie specjalizuje we wspieraniu obecnej władzy. Wszystko wskazuje więc, że mamy po prostu do czynienia z wszechobecną dzisiaj pospolitą nagonką internetową, uprawianą w szczerej intencji poprawienia świata, ale realnie wpływającą przede wszystkim na pogarszanie atmosfery w społeczeństwie. Co dotyczy wielu dziedzin, a wśród nich szkolnictwa.
Powtórzę raz jeszcze – nauczyciele popełniają wiele błędów. Nawet geniuszom zdarza się błądzić, a przecież statystyka mówi, że w półmilionowej rzeszy musi być też znacząca liczba ludzi nie najwyższych lotów. Czemu sprzyja od lat negatywna selekcja i niski status materialny tego zawodu. Jednak na własnym podwórku, czyli w szkole, do której osobiście angażowałem wszystkich pracowników, a obecnie (i od lat) wspólnie z zespołem kierowniczym nadzoruję ich pracę, obserwuję jak często zdarzają się ze strony rodziców oceny, które uważam za niesprawiedliwe. Widzę rosnący poziom roszczeniowości, przenoszący się powoli na samych uczniów, nawet w szkole podstawowej. Wiadomości, prawdziwe i post-prawdziwe, opinie, emocje, kotłują się w przestrzeni internetu, by od czasu do czasu wybuchnąć lokalnymi erupcjami w świecie realnym. To wszystko stanowi znak czasów.
Warto zauważyć, że ludzie, którzy wymyślili i wprowadzają w życie reformę firmowaną przez panią minister Zalewską, dali tym wyraz marzeniu o szkole takiej jak kiedyś – pełnej autorytetu. To mrzonka, a dążąc do jej realizacji na dokładkę niszczą cały system. Ale i bez tej reformy bylibyśmy dzisiaj na najlepszej drodze, by w imię poprawiania świata zadeptać w szkołach relacje społeczne. Może nieadekwatne do czasów, w których żyjemy, może wymagające zmiany, ale zdecydowanie niemożliwe do poprawienia metodą „na już”.
W zawodzie nauczyciela zawsze było mało pieniędzy. Prestiż może nieco większy niż pracownika supermarketu, ale bez przesady. Niektórych wabiło poczucie misji. Teraz mamy w szkołach koszmarną biurokrację, treści nauczania z epoki późnego PRL, uczniów, których zapewne już połowa ma specjalne potrzeby edukacyjne i zestresowanych rodziców. Oraz wynagrodzenia, które szczególnie dla młodych stażem przegrywają w konkurencji z innymi ofertami kwitnącego rynku pracy. Jednocześnie gwałtownie rosną oczekiwania, także te księżycowe, których przy najlepszej nawet woli nie da się zaspokoić. Jaki będzie efekt?
Obawiam się, że szybciej zetkniemy się z problemem braku chętnych do zawodu nauczyciela, niż osiągniemy znaczący wzrost jakości pracy szkół. To drugie zależy od bardzo wielu czynników i w dodatku wymaga czasu. Także na wymianę części kadr. Na krótszą metę można i warto próbować poprawiać relacje wewnątrz poszczególnych szkół. Wymaga to jednak dobrej woli zarówno nauczycieli, jak rodziców. Wzajemnego zrozumienia, także dla swoich słabości, i mozolnego dogadywania się. Nie za pośrednictwem internetu.
W szkole każdy jest ważny: i dziecko, i nauczyciel, i rodzic. W opisanej tutaj historii szkoda uczyniona uczennicy została ukarana postawieniem pod pręgierzem nauczycielki, na ogromnym forum. I jest wyrazem hipokryzji pocieszanie się, że nie padło jej nazwisko.
Powie ktoś, że banalny w końcu problem pani, która źle potraktowała swoją uczennicę, uogólniłem do skali nieledwie narodowej. Tak się jednak składa, że to właśnie w powodzi tych codziennych problemów, z którymi nie radzą sobie ani dzieci, ani nauczyciele, ani rodzice, a rosnących do niebotycznych rozmiarów na pożywce, której dostarcza internet, szkoły zamieniają się w ośrodki psychiatryczne. A to już jest problem narodowy.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.