Być może niektórzy Czytelnicy pamiętają dowcip z czasów PRL-u, jak to wszyscy Polacy udają się na emigrację do lepszego świata, a ostatni przed wyjazdem gasi światło. Nieodparcie przychodzi mi on do głowy, gdy mowa dziś o polskich nauczycielach. Powiedzieć, że nastroje w tej grupie zawodowej są marne, to nic nie powiedzieć. Już teraz dopływ do niej młodych ludzi jest bardzo ograniczony i poważnie obawiam się, że w perspektywie zaledwie kilku lat po prostu zabraknie chętnych, by w naszym kraju uczyć dzieci. A powody tego stanu rzeczy są liczne i bardzo różnorodne.
Na pierwszym miejscu stoją oczywiście pieniądze. Jedno, że wynagrodzenia osób rozpoczynających pracę nauczyciela są bardzo niskie, szczególnie w odniesieniu do wymaganego w tym zawodzie wyższego wykształcenia i dużej odpowiedzialności – nie tylko za kształcenie młodych ludzi, ale także ich ogólnie dobre samopoczucie, a nawet fizyczne bezpieczeństwo. Drugie, że w wymiarze materialnym zawód ten posiada „szklany sufit”, jakim jest miesięczny zarobek na najwyższym szczeblu kariery – niewiele przekraczający średnią krajową. Sama „kariera” też jest zresztą iluzoryczna, bowiem nauczyciel dyplomowany wykonuje w szkole praktycznie takie same czynności co mianowany, kontraktowy, czy nawet stażysta. Czyli – poza (skromnym) awansem materialnym, brakuje tak pożądanego dzisiaj poczucia rozwoju osobistego. Można oczywiście aspirować do funkcji dyrektora placówki oświatowej, ale w istocie nie jest to awans, tylko przejście do innej pracy, do której nie każdy ma predyspozycje. A poza tym, również kiepsko wynagradzanej, szczególnie w oświacie publicznej.
Podobny problem mają fatalnie opłacane pielęgniarki, tylko że one ze swoimi kwalifikacjami mają możliwość zarabiania znacznie więcej w bogatszych krajach Europy. Odmiennie niż nauczyciele, którzy tylko wyjątkowo mogą znaleźć dobrze płatną pracę pedagogiczną za granicą, i którym pozostaje zazwyczaj trwanie w marazmie materialnym albo gruntowna zmiana planu życiowego. To ostatnie zdarza się coraz częściej. Na tyle często, że w dużych miastach, gdzie możliwości „nowego otwarcia” zawodowego jest szczególnie wiele, coraz trudniej znaleźć chętnych do pracy w szkole, a w Warszawie, szczególnie w dziedzinie nauk ścisłych, jest już prawdziwa katastrofa.
U progu wakacji szerokim echem odbiła się w internecie decyzja popularnego blogera edukacyjnego, Jarosława Blocha, który postanowił zakończyć karierę nauczycielską i zająć się czymś bardziej perspektywicznym. Jak stwierdził gorzko: o kilka lat za późno, choć jeszcze nie zbyt późno. Oprócz niskiego wynagrodzenia – ostatnią podwyżkę określił mianem „ochłapów” rzuconych przez władzę – jako przyczynę swojej decyzji wskazał „ekspresowe i nieprzemyślane reformy”, ogólną niechęć środowiska nauczycielskiego do walki o swoje oraz malejącą satysfakcję z pracy. Wyznaczył tym główne drogi, którymi podążą dalej moje rozważania.
Postawmy najpierw kropkę nad „i” w kwestii wynagrodzeń. Być może narażę się niektórym Czytelnikom, ale proponuję przyjąć do wiadomości, że w obecnym stanie organizacyjnym szkolnictwa nie ma możliwości radykalnego zwiększenia płac nauczycieli. Radykalnego, czyli o co najmniej 30-40 procent. Decyduje o tym skala. Podniesienie pensji tylko o 100 złotych brutto miesięcznie, przy pięciuset tysiącach potencjalnych beneficjentów takiej zmiany, wymaga dodatkowych nakładów rzędu miliarda złotych rocznie, a podwyżka w pożądanej wysokości wymagałaby kwoty mniej więcej dwudziestokrotnie wyższej. Można by ją porównać do kosztu zakupu baterii przeciwlotniczej Patriot, gdyby nie to, że rakiety kupimy raz, a dodatkowe dwudziestomiliardowe obciążenie budżetu państwa płacami nauczycieli pociągnęłoby za sobą taki sam wydatek w każdym kolejnym roku. Jesteśmy więc skazani na „ochłapy”.
Nie próbuję usprawiedliwiać obecnego rządu; co więcej, zgadzam się z poglądem, że minister Zalewska swoje tryumfalnie ogłaszane podwyżki dla nauczycieli finansuje w gruncie rzeczy z ich własnej kieszeni, odbierając równocześnie rozmaite dodatki oraz wydłużając o połowę czas niezbędny do osiągnięcia najwyżej wynagradzanego stopnia awansu zawodowego – nauczyciela dyplomowanego. Tu i teraz mamy zatem nie tylko „ochłapy”, ale także zwykłe oszustwo. To jednak wcale nie zmienia istoty rzeczy – nauczycieli jest po prostu zbyt wielu, by mogli znacząco lepiej zarabiać. Z kolei żeby mogło być ich mniej, trzeba by zmienić organizację placówek oświatowych i zakresy obowiązków ich pracowników. Pewnych doświadczeń dostarczają w tym względzie szkoły niepubliczne. W części placówek dodatkowe fundusze zbierane od rodziców przeznaczane sią na znaczące zwiększenie płac, z reguły jednak właśnie za cenę dodatkowych obowiązków. Póki jednak środowisko nauczycielskie ze związkami zawodowymi na czele broni Karty Nauczyciela niczym niepodległości, póty na powszechną zmianę w tej kwestii nie ma co liczyć. Szczególnie, że i politycy nie widzą w tym żadnego interesu.
Teraz kilka zdań o „ekspresowych i nieprzemyślanych reformach”. Niemal każdy dyrektor szkoły i – jak sądzę – co najmniej połowa nauczycieli za sprawą pani Zalewskiej znajduje się w oku cyklonu. Liczba samych problemów organizacyjnych, które wygenerowała obecna reforma, jest ogromna. Do tego należy dodać zmiany programowe, niepewność zatrudnienia, rozbicie budowanych przez lata zespołów pedagogicznych i zaprzepaszczenie ich dorobku, może nie zawsze spektakularnego, ale jednak budującego przynajmniej u niektórych poczucie więzi z konkretnym środowiskiem. To wszystko stanowi potężne źródło nauczycielskich frustracji. A przecież dochodzi do tego jeszcze świadomość szkody, jaką wyrządza się obecnie „wygasającym” rocznikom gimnazjalistów oraz nieszczęsnej awangardzie nowej-starej szkoły podstawowej, testującej właśnie księżycowe pomysły programowe na klasę siódmą i ósmą. Naprawdę nie wszyscy nauczyciele są tak bezduszni i głupi, by nie przeżywać rozterek związanych z tą sytuacją. Tym bardziej, że uczący najstarsze klasy podstawówki znajdują się dodatkowo między młotem oskarżeń o przeciążanie uczniów pracą, a kowadłem oczekiwań, że skutecznie przygotują ich do egzaminu ósmoklasisty. Sytuacja niczym w tragedii antycznej.
Na swoją kolej w doświadczaniu skutków nieprzemyślanej reformy czekają jeszcze nauczyciele szkół ponadpodstawowych, pozorni beneficjenci „dobrej zmiany”. To oni przyjmą na siebie frustrację tysięcy uczniów (i ich rodziców), dla których nie starczy miejsc w upragnionych szkołach. To oni będą tworzyć czteroletnie programy kształcenia licealnego w miejsce dotychczasowych trzyletnich, by po kilku latach przekonać się (chciałbym być złym prorokiem!), że negatywne zjawiska związane z edukacją młodzieży na tym etapie rozwoju wcale nie narodziły się w gimnazjach, tylko wynikały z takiej, a nie innej kondycji społeczeństwa. Jestem przekonany, że powrót do rozwiązań sprzed ćwierć wieku żadną miarą tego nie zmieni.
Wysiłek większości nauczycieli, zamiast popychać polską edukację ku przyszłości, służy obecnie budowaniu skansenu, co pochłania energię, ale za to nie daje satysfakcji – co najwyżej poczucie ulgi, jeśli komuś udaje się utrzymać na powierzchni. Nie każdy jednak ma w sobie determinację do walki o sens swojej pracy – więc ludzie odchodzą i będą odchodzić z zawodu także z braku satysfakcji niekoniecznie materialnej.
Wspomniany Jarosław Bloch w swoich publikacjach wielokrotnie dawał wyraz zdumieniu i niezadowoleniu, że środowisko nauczycielskie nie przejawia żadnej determinacji w walce o swoje interesy. Nawet wtedy, gdy pokrywają się one z tym, co można by określić jako dobro społeczne, jak w przypadku obecnej reformy, która przecież uderza nie tylko w nauczycieli, ale przede wszystkim w szeroką rzeszę uczniów.
Problem zasługiwałby na obszerną naukową analizę, nie wykluczam zresztą, że gdzieś już takowa istnieje. Ale nawet z mojego praktycznego doświadczenia jednoznacznie wynika, że środowisko pedagogiczne odznacza się ogromną bezwładnością. Mając tak niewiele do stracenia, niezwykle boi się utracić swój mizerny stan posiadania. Będąc – dosłownie – na łasce i niełasce aparatu administracyjnego państwa, boi się sprowokować zmianę na gorsze – bo przecież nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Doświadczam tego na własnej skórze. Prowadząc szkołę niepubliczną czuję zaciskający się gorset centralnych regulacji. Bezsensowna w mojej ocenie zmiana struktury systemu, fatalne w większości podstawy programowe, perspektywa spiętrzenia roczników aplikujących do szkół ponadpodstawowych w roku 2018/2019 – to są wszystko realne problemy, z którymi pokornie borykam się w jakiś sposób na co dzień. Z wewnętrzną furią, ale jednak. Teraz dochodzi do tego konieczność stworzenia – podczas wakacji – regulaminu oceny pracy nauczycieli. Według kryteriów ustalonych przez ludzi, którzy najwyraźniej dopiero co przylecieli z biurokratycznego Księżyca. W zasadzie należałoby pomyśleć nad jakąś formą obywatelskiego nieposłuszeństwa. Ale…
No właśnie – ALE.
Szkoła niepubliczna posiada uprawnienia szkoły publicznej, jeżeli realizuje wszystko, co jest wymagane przez państwo. Czynnie buntując się przeciw systemowi narażałbym byt swojej placówki, czyli interes kilku setek dzieci, rodziców, którzy nam je powierzyli, oraz kilkudziesięciu pracowników. Narażałbym też swój własny byt, ponieważ w wieku dość bliskim już emeryturze nie ma we mnie gotowości poszukiwania nowego sposobu na życie. Szczególnie, że lubię swoją pracę i czuję, że ma ona sens. No więc wspólnie z gronem pedagogicznym ustalimy te nieszczęsne wskaźniki do kryteriów oceny pracy, starając się, żeby były jak najmniej oderwane od rzeczywistości. Do czynów rewolucyjnych ta sytuacja z pewnością nas nie popchnie, choć może szkoda. I pewnie w przyszłości wprowadzimy w życie jeszcze niejedno rozporządzenie, z którego treścią nie będziemy się zgadzać. Cóż, w starożytnym Rzymie nauczyciele rekrutowali się spośród niewolników… Coś nam chyba z tego pozostało.
Pozostała jeszcze ostatnia przyczyna ucieczki z zawodu, jaką wskazał Jarosław Bloch – malejąca satysfakcja z pracy. Rozmaicie rozumiana. Stara mądrość mówi, że z niewolnika nie ma robotnika. Tymczasem w szkołach coraz wyraźniej rysuje się tendencja jak najściślejszego formatowania pracy nauczycieli, zgodnie z odgórnymi regulacjami. W sferze deklaracji jest oczywiście inaczej, ale to co wynika z przepisów zazwyczaj idzie w przeciwnym kierunku. Ma być przyjaźnie wobec uczniów, ale w siódmej klasie lekcji powinno być dokładnie 34 w tygodniu, prace domowe są oczywiście do uznania szkoły, ale „zrealizowanie” podstawy programowej tejże siódmej klasy bez prac domowych jest oczywistą niemożliwością. I tak dalej. No i mamy jeszcze rodziców.
Ilekroć rozmawiam o edukacji w gronie swoich rówieśników, tyle razy pada stwierdzenie, że naszym „starym” przez myśl by nie przeszło kwestionowanie opinii nauczycieli, podważanie wystawionych ocen, wyrażanie sądów o poszczególnych osobach, szczególnie niepochlebnych. Ja nie przypominam sobie ani jednej takiej sytuacji. Teraz jest inaczej. W placówkach oświatowych, jak kraj długi i szeroki, trwa niewypowiedziana wojna polsko-polska.
Proszę mnie dobrze rozumieć. Nie płaczę za utraconym nimbem nieomylności nauczyciela. To akceptowalny znak czasów. Nie użalam się nad podkreślaniem na każdym kroku praw dziecka. Ich istnienie i powszechna świadomość są ważną zdobyczą cywilizacyjną. Nie buntuję się przeciw imperatywowi działania dla dobra młodego człowieka, bo tak właśnie swoją misję pedagogiczną postrzegam od samego zarania, lat minie niedługo czterdzieści. Ale w dzisiejszym społeczeństwie nic nie dzieje się z umiarem. Nauczyciel nie tylko przestał być nieomylny, ale stał się zwykłym usługodawcą, traktowanym nieufnie, wymagającym patrzenia mu na ręce oraz rodzicielskiej albo urzędowej interwencji – zanim wyrządzi krzywdę swoim podopiecznym. Niekiedy też nieudacznikiem lub ignorantem – te sformułowania usłyszałem ostatnio w publicznej debacie. Prawa dziecka kompletnie zdominowały dziecka obowiązki, w rozlicznych domach po prostu nieobecne, a te nakładane przez szkołę są z definicji do podważenia, jeżeli tylko nie podobają się rodzicom (lub samym dzieciom, co z reguły na jedno wychodzi). Z kolei dobro młodego człowieka jest powszechnie postrzegane przez rodziców w oderwaniu od dobra innych ludzi, bez zrozumienia, że nauczyciel także to drugie musi mieć jakoś na uwadze.
Jak głębokie podziały mogą kryć się w społecznościach szkolnych świadczy swoista schizofrenia, z którą stykam się u niektórych nauczycieli będących równocześnie rodzicami. Oto mądra, zaangażowana w pracę osoba, czyniąca na lekcjach istne cuda, opowiada o kłopotach swojego syna lub córki w innej szkole bez żadnego dystansu do problemu, z autentyczną nienawiścią pod adresem tych, którzy – jej zdaniem – łamią życie dziecka. Nawet jeśli w tym czy owym ma rację, to nie zdradza świadomości, że w podobny sposób może być oceniana przez rodziców swoich własnych podopiecznych po każdym błędzie, który zdarzy się jej popełnić. Ba, nawet bez żadnego – obiektywnie rzecz biorąc – błędu. Ten schemat napotkałem po wielokroć.
Z roku na rok zmieniają się uczniowie i zmieniają się ich rodzice. Dziecięca nadpobudliwość stała się normą, coraz więcej jest zaburzeń ze spektrum zespołu Aspergera, coraz więcej dzieci nie radzi sobie z emocjami, nie akceptuje nawet drobnych porażek i ma rozmaite kłopoty z socjalizacją. Za tym postępuje bezradność rodziców, a coraz częściej także nauczycieli, nieprzygotowanych na te nowe wyzwania ani merytorycznie, ani mentalnie. Nawet biegła znajomość matematyki nie rozwiąże problemów naukowych (a raczej emocjonalnych – nauka jest tu kwestią wtórną) ucznia, którego rodzice właśnie burzliwie się rozwodzą. Podobnie jest w przypadku innych przedmiotów nauczania i innych przyczyn dziecięcych zaburzeń emocjonalnych. Przez długie lata radziliśmy sobie w szkole dzięki wsparciu ze strony rodziców albo przy ich neutralnej postawie. Coraz częściej jednak przychodzi nam borykać się także z rodzicielskimi emocjami – wybuchającymi wobec nauczycieli i udzielającymi się dzieciom. A także z konfliktami pomiędzy rodzicami, które generują podobne konflikty między uczniami. Lub odwrotnie.
Kreślę tutaj ponury obraz, bo jest on odzwierciedleniem nastroju, który Jarosława Blocha popchnął do odejścia z zawodu, a mnie utrudnia cieszenie się z sukcesów, które niewątpliwie udaje nam się w szkole odnosić. Bo czyż nie jest wyrazem sukcesu możliwość wysłuchania takich oto zdań w mowie pożegnalnej, wygłoszonej przez mamę jednego z naszych kończących naukę gimnazjalistów:
„To, co stworzyliście Państwo w murach naszej szkoły, daleko wykracza poza powszechnie przyjęte normy i jestem pewna, że ciężko będzie naszym absolwentom i ich rodzicom odnaleźć się w tzw. normalnej rzeczywistości. Dla nas normą i już na zawsze punktem odniesienia pozostanie Wasza serdeczność, otwartość, empatia, zaangażowanie i to, że w szkole na Bemowie wszyscy noszą serce na dłoni. Taka przyrodnicza anomalia. Dla Państwa ważne są dzieci, a nie ich stopnie. W niezliczonej liczbie sytuacji czuliśmy, że zależy Państwu przede wszystkim na nich, na dzieciach, na niczym bardziej, i za to jesteśmy ogromnie wdzięczni. Przez długie lata stale dawaliście nam poczucie bezpieczeństwa. Tak istotną świadomość, że nasze dzieci są w dobrych i mądrych rękach. Nasz szkolny budynek z obowiązku wyposażony jest w ławki i tablice, ale tym, co rzeczywiście stanowi jego najistotniejszy wystrój, jest atmosfera przyjaźni, partnerstwa, zaufania i absolutnie unikatowe wsparcie dla dzieci ze strony nietuzinkowych, wyjątkowych dorosłych”.
Piękne, prawda?! Niczym ożywcza kroplówka dla duszy. Ale nie może przesłonić problemu, że wytrzymałość psychiczna jest dzisiaj wyraźnie mniejsza nie tylko u dzieci i rodziców, ale także u nauczycieli. Że wielu pracujących w tym zawodzie pilnie potrzebuje dodatkowego przygotowania do radzenia sobie ze stresem, własnym i cudzym. W przeciwnym razie będą odchodzić, albo lękliwie kryć się za bezdusznymi programami i procedurami, pozbawieni śmiałości wykazywania się inicjatywą, za którą w przypadku powodzenia być może usłyszą słowo „dziękuję”, ale w przypadku porażki na pewno spotkają się z pretensjami.
Warto mieć świadomość, że na warsztat pracy nauczyciela w jednakowym stopniu składa się jego intelekt oraz emocje. Te ostatnie znajdują się obecnie w opłakanym stanie. To właśnie dlatego obawiam się, że wakaty w szkołach staną się codziennością, a powszechne niezadowolenie z jakości edukacji będzie rosnąć. Na dłuższą metę nadzieję – zupełnie poważnie – upatrywałbym w sztucznej inteligencji, którą w niedługiej zapewne przyszłości będzie można zastąpić nauczycieli z krwi i kości. Oby tylko wynalazcy nie popełnili błędu wyposażenia jej w zdolność odczuwania emocji.
A na razie trzeba ruszyć pilnie głową, by za kilka lat ostatni nauczyciele nie odeszli na emeryturę, gasząc światło w swoich szkołach.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.