„Homo ludens” Johannesa Huizingi to nie jest gruba książka. Skromne 332 strony nie robią wrażenia w zestawieniu z opasłymi tomiszczami filozoficznych celebrytów. Trudno zrazu nazwać ją dziełem – co najwyżej może „dziełkiem kultury”. Nic bardziej mylnego! Ta niepozorna książeczka kryje w sobie ogromny ładunek mądrości.
Książka wydana w 1938 roku może sprawiać wrażenie przestarzałej. To kolejne złudzenie. W powodzi myśli (czy aby na pewno?) zalewającej poletko debaty o kulturze rzadko można spotkać współczesną refleksję, która byłaby tak trafna. Możliwe nawet, że wizja Huizingi jeszcze się nawet na dobre nie zaktualizowała – być może dopiero nadchodzą czasy, w których docenimy przenikliwość jego sądów… Co samo w sobie jest dość ironiczne, zważywszy na to, że pisze on o rzeczach, które w naszej kulturze istnieją „od zawsze”…
O co więc chodzi z tym dziwnym tytułem? Kto to w ogóle jest homo ludens?
Jak pisze w pierwszych słowach przedmowy sam Huizinga:
Z chwilą gdy okazało się, że nazwa homo sapiens nie tak dobrze jednak pasuje do naszego gatunku, jak to niegdyś przypuszczano, ponieważ w końcu wcale nie jesteśmy tak rozumni, jak skłonny w to był w naiwnym swoim optymizmie wierzyć wiek XVIII, umieszczono obok tego określenia nazwę homo faber — człowiek twórczy. Nazwa ta wszelako jest mniej trafna od poprzedniej, gdyż faber jest także niejedno zwierzę.
W 1938 Huizinga – swoją drogą sam zaangażowany w walkę z faszyzmem – nie mógł nawet przypuszczać jak bardzo trafnie określał kondycję ludzkiego rodzaju, który już rok później spadł do poziomu zwierząt, nie tracąc przy okazji nic a nic, ze swej zmyślności wytwórczej (w dziedzinie środków masowego mordu).
Tak czy siak, w ciemnych i okrutnych czasach Huizinga postuluje zwrot ku… zabawie???
No więc właśnie. Tytułowe ludens pochodzi od łacińskiego rzeczownika ludus. Ludus to nie tylko zabawa – może nawet przede wszystkim nie „zabawa”. Jako wytrawny językoznawca, kształcony w sanskrycie i językach nowożytnych, Huizinga na kartach książki śledzi los tego słowa, które… zaginęło gdzieś w pomroce dziejów. Jeszcze w Średniowieczu ludus był na porządku dziennym. Dziś zniknął – żaden z języków europejskich, które przecież na potęgę zapożyczają się u łaciny, nie przygarnął tego określenia.
Ludus niesie w sobie wiele znaczeń. Po pierwsze, jest to zabawa… ale nie taka niepoważna i głupia „zabawa” w znaczeniu typowym dla języka polskiego. Mówimy często „skończ się już bawić!”, albo „to nie jest zabawa!” dla podkreślenia ułomnego i „nie-poważnego” charakteru zabawy. Tymczasem mało jest tak poważnych zajęć, jak zabawa. Częściowo wynika to z naszej tendencji do pogardzania dzieciństwem i dziećmi w ogóle. Ponieważ to dzieci najczęściej się „bawią” mamy ochotę zupełnie pozbawić wartości i wagi (powagi?) wszelkie formy „zabawy”. Warto odnotować, że w języku polskim „dziecinny” jest określeniem co najmniej pejoratywnym (dalej jest już tylko „zdziecinniały”).
Ludus to oczywiście zabawa, która przynosi przyjemność, ale też „gra”. A gra to już coś znacznie ważniejszego. Gra czasem idzie o poważną stawkę. Dość przypomnieć, że swego czasu dwa zupełnie normalne państwa, Honduras i Salwador, rozpoczęły wojnę z powodu meczu piłki nożnej. Jak powiadał Bill Shankly futbol to wojna minus wystrzały. Orwell dodałby, że to ostatni święty rytuał naszych czasów. I nie ma nic bliższego refleksji Huizingi niż to ostatnie zdanie. Sport, gra, rywalizacja (agon jak to nazywa Huizinga) jest „święty” w sposób całkowicie dosłowny. W liczbie mnogiej Ludi to bowiem także wszelkiego rodzaju święte obchody i festiwale, zwłaszcza połączone z jakimiś grami czy przedstawieniami. Bo w końcu ludus to także przedstawienie – co prawda teatralne, ale przecież od samego początku teatr był formą kultu.
Kult religijny z zasady jest grą. A gra jest z zasady sakralna. „Sakralność” to swego rodzaju oddzielenie, wyłączenie z normalnego świata. Wiąże się z ustanowieniem granicy i zmianą przeznaczenia na rzecz czynności religijnej, która z zasady nie jest, a nawet nie powinna być przydatna. Ofiara – na przykład ze zwierzęcia – jest formą celowego i ostentacyjnego marnotrawienia i niszczenia. W dodatku wykonywanego ceremonialnie (na scenie), ku „uciesze” widowni. To rodzaj gry, w której najpierw trzeba wytyczyć boisko (tylko zawodnicy-kapłani mają tam wstęp), często też coś w rodzaju bramki… Bywa, że sama gra jest po prostu liturgią. Aztekowie mieli na przykład pelotę, w której drużynę zwycięską składano potem w ofierze (a pokonanych zabijano bo przegrali).
Z drugiej strony ludus to też zabawa czy gra erotyczna. Możliwe, że niosąca radość, ale też całkiem na serio sprawa życia i śmierci. Patrząc z perspektywy nauk przyrodniczych – której Huizinga przed odkryciem DNA jeszcze nie dostrzegał – ta gra w życie i przeżycie (a przede wszystkim w rozmnażanie) to istota biologicznego bytu. Cała biosfera jest jedną wielką grą o przetrwanie i przekazanie genów. W wypadku człowieka, który wszystko musi komplikować ponad miarę, gra przeniesiona zostaje na poziom kultury, gdzie do głosu dochodzi współzawodnictwo sztuki… wystarczy zajrzeć choćby do Sonetów Williama Szekspira. Poeci byli w końcu pierwszymi, którzy tak jasno pokazali nam, że miłość to gra (wojna i teatr w jednym). A sami poeci też „grali” w poezję, rywalizując między sobą równie zażarcie jak wspomniany Honduras z Salwadorem.
Zarówno zmagania erotyczne – w nich często o to chodzi, żeby przegrać (dać się uwieść) – jak i religijne, a w ogóle wszystkie inne formy gry mają wspólną cechę. Wyznaczają je reguły. Gra to „święte” prawo. Wykreśla ono planszę czy boisko (albo świątynię), nieprzekraczalne reguły (fair play), oznacza (i ubiera w specjalny sposób) uczestników, zabrania ingerencji zewnętrznej i tak dalej. Różne są konkretne przykłady, ale jeden wspólny duch.
Ludus Huizingi to wszystko to i jeszcze trochę. Nie ma w żadnym z języków obecnie używanych określenia, które tak skutecznie obejmowałoby swym polem znaczeniowym wszystkie te aspekty kultury (zdanie Huizingi wszystkie w ogóle aspekty kultury), które dotknięte są oddziaływaniem gry, rywalizacji, teatru lub po prostu zabawy (która czasem jest igrzyskiem życia i śmierci). Dlatego trzeba wprost cytować łacińskie słowo, które w naszym polskim języku dało byt przymiotnikowi „ludyczny”. Niestety, z powodów wspomnianych powyżej od razu dotknęła je dewaluacja, z powodu której my – rzekomo dorośli – natychmiast lokujemy je obok słowa „infantylny”.
No dobrze, ale dlaczego powinno to wszystko obchodzić nas – nauczycieli i edukatorów? Zacznijmy od tego, że słowo ludus ma jeszcze jedno znaczenie, o którym – celowo – wcześniej nie wspomniałem. W Starożytnym Rzymie mianem ludus określano bowiem jeszcze (sic!) jedną rzecz – instytucję otwierającą swe podwoje około 6-tej rano (a zamykanej w południe), przyjmującej chłopców i dziewczęta w wieku do około lat jedenastu, w której nauczano arytmetyki, czytania i pisania, poezji i geometrii. Innymi słowy – szkołę…
Szkoła jest oczywiście grą… choć z rzadka zabawną. To także teatr. I to nie tylko dlatego, że my udajemy, że uczymy, a dzieci – że się uczą. Szkoła to widowisko kultury, dotknięte wszystkim co w ludycznym aspekcie człowieczeństwa najważniejsze. Zresztą od dawien dawna sala szkolna miała formę zbliżoną do amfiteatru. Czasem szkoła jest przedstawieniem (na ogół jednego aktora), w którym uczniowie stanowią widownie. Czasem to miejsce rywalizacji – igrzysk, czy zawodów.
Nagle rzeczy zaczynają nabierać sensu. Jeżeli bowiem uczeń, rodzic, nauczyciel, dyrektor, kurator minister (i Bóg wie kto jeszcze) to nie homo sapiens ani nawet animal rationale, tylko właśnie homo ludens, to powoli zaczynamy rozumieć tę całą „grę w klasy”. Szkoła jest daleko bardziej społecznym rytuałem aniżeli jakąś „maszyną do uczenia”. Jesteśmy w niej – na równi z innymi uczestnikami – aktorami i zawodnikami. Nazwijmy rzecz po imieniu: graczami.
Jest tu w zasadzie wszystko, co potrzeba w dobrej grze. Istnieje „boisko”, oddzielone od realnego świata – rodzaj świętej przestrzeni poza normalnym czasem, do której wstęp mają tylko „zawodnicy”. Stąd zresztą taki opór przed rodzicami czy urzędnikami w szkole. To naruszenie reguł! Wyznacza się im najwyżej odpowiednie „święta” – wywiadówki, wizytacje. Poszczególne dyscypliny zmagań mają swoje „areny” – to klasy i pracownie poświęcone jednej dziedzinie (i biada, jeśli kto tego nie przestrzega). Są ordalia – po każdym etapie kształcenia, przed świętym oficjum (komisją egzaminacyjną). Jest w końcu forma ostatecznej inicjacji – matura to przecież egzamin „dojrzałości”, prawda?
Mamy w szkole swoje własne formy liturgiczne (45-minutowa lekcja, koniecznie rozpoczynana dzwonkiem), sportowe i niesportowe zachowania… Żyjemy czasem poza czasem – rok szkolny nie pokrywa się dokładnie z „rokiem świeckim”, istnieją w nim szczególne obrzędy i obchody. Jest oczywiście rywalizacja – uczniów między sobą, uczniów z nauczycielami, nauczycieli między sobą, et caetera.
Chodzenie do szkoły to uczestnictwo w pewnym kulturowym rytuale. Swoją droga tłumaczy to, czemu tak trudno szkołę zmienić. Z rytuałem dzieciństwa wiążą się ogromne emocje. Dlatego zarówno rodzice, jaki nauczyciele próbują w swoim dorosłym życiu odtworzyć to środowisko – złagodzone i upiększone z upływem czasu (i postępującą sklerozą) – z którym związali najlepsze lata swojego życia. Na przykład niesłychany sentyment polskiego narodu do matury – jak wiadomo to przede wszystkim studniówka, kwitnące kasztan i pierwsze miłości – skutecznie uniemożliwia zadanie prostego z pozoru pytania: czy w naszym nowoczesnym świecie taka procedura ma jeszcze jakąś wartość?
Szkoła nie różni się tak strasznie od innych form kulturowych. Jeśli chcemy w niej uczestniczyć świadomie i racjonalnie, dobrze żebyśmy rozumieli, dlaczego jest taka, a nie inna, i jakie je elementy pełnią istotną rolę. Bez tej ogólnej wiedzy nie przejdziemy do porządku dziennego nad paradoksami, które co i rusz wyskakują nam przed oczy. Dlaczego łatwiej przeorać cały program nauczania, niż przestać robić 45-minutowe lekcje? Dlaczego łatwo likwidować egzaminy różnego rodzaju, ale matura jest nienaruszalna? Dlaczego najcięższym obiektem na świecie jest ławka szkolna (nie ma takiej siły we wszechświecie zdolnej zmienić ustawienie klasy)? Czemu w świecie powszechnego dostępu do internetu wynaleziono coś tak bezsensownego jak tablica interaktywna? Te i inne niezrozumiałe z pozoru kwestie stają się boleśnie oczywiste, jeśli tylko spojrzeć na Szkołę oczami Johannesa Huizingi. Po prostu musimy mieć cały czas na uwadze ludyczny charakter edukacji jako formy swego rodzaju liturgicznego teatru pomieszanego z igrzyskami sportowymi i zabawą w piaskownicy.
Czy sam Huizinga zdawał sobie sprawę z tego, jak trwały pomnik po sobie pozostawił? Czy przewidywał, jak daleko jego myśl sięga w dziele wyjaśniania ludzkiej kultury? Trudno powiedzieć. Niezależnie od tego myślę, że nauczycielowi czy edukatorowi warto polecić lekturę Homo ludens połączoną z uważną obserwacją otaczającej go rzeczywistości. W końcu każdy z nas jest graczem, zawodnikiem i aktorem jednocześnie. I nawet apostoł Paweł z wszystkich możliwych metafor podsumowujących swoje życie postanowił na pocieszenie swym przyjaciołom przedstawić jedną – „w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem”. Oby nam też na koniec „wręczono laur zwycięstwa”!
Notka o autorze: Łukasz Badowski – jest dziennikarzem naukowym, edukatorem, nauczycielem (głównie w szkołach edukacji domowej) i animatorem edukacji. Można go usłyszeć co wtorek o 20:00 na antenie Polskiego Radia RDC. W 2016 roku wydał w serii PWN Laboratorium w szufladzie książkę o edukacji matematycznej poprzez praktyczne doświadczenia. W 2017 roku finalista konkursu Popularyzator Roku PAP.
Tekst powstał na podstawie wykładu Gra w klasy - edukacja jako gra w kontekście «Homo Ludens» Johannesa Huizingi wygłoszonego w Warszawskim Centrum Innowacji Edukacyjno-Społecznych i Szkoleń w cyklu Spotkanie z Mistrzem.