Ciekawy prezent sprawiła uczestnikom i obserwatorom debaty publicznej na temat edukacji Danuta Sterna, ekspertka pracująca w prowadzonym przez Centrum Edukacji Obywatelskiej programie Szkoła Ucząca Się, spiritus movens idei i praktyki oceniania kształtującego, słowem, osoba w najwyższym stopniu kompetentna. W felietonie zamieszczonym na swoim blogu na platformie Oś świata, 23 grudnia, a więc niejako „pod choinkę”, zebrała cały szereg przykładów, jak to nazwała, „balonów”, czyli pojęć często używanych w kontekście edukacji; nieprecyzyjnych jej zdaniem lub wręcz pozbawionych realnej treści. Pojęć-wytrychów, które, poza tym, że nic nie wnoszą, to służą czasem atakowaniu nauczycieli, obrazując wymagania nieosiągalne, albo podlegające różnym możliwym interpretacjom. Zapowiedziała przy tym poświęcenie kolejnych felietonów każdemu „balonowi” z osobna.
Dla mnie, pełnego zapału tropiciela szkodliwych stereotypów, rządzących myśleniem o polskiej szkole, i dających się zaobserwować w niej paradoksów, ta zapowiedź wydała się szczególnie atrakcyjna. Wypunktowanie przejawów pustosłowia, często zabarwionego hipokryzją, stanowi cenne dopełnienie moich spostrzeżeń. Jestem przekonany, że odejście od wielu schematów myślowych i językowych (pojęciowych), funkcjonujących w sferze edukacji, jest warunkiem koniecznym choćby tylko łagodnej ewolucji polskiego szkolnictwa w kierunku przybliżenia potrzebom XXI-wiecznego świata. Jakkolwiek sytuacja zdaje się chwilowo normować wokół niechcianej i obdarzonej wieloma wadami reformy, cały czas istnieje potrzeba ożywiania programowego szkół i poszukiwania alternatywnych, sensownych rozwiązań, które będzie można wprowadzić w życie, kiedy w sferze politycznej otworzą się nowe możliwości. Głos autorki „Balonów” doskonale wpisuje się w ten postulat.
Jak dotąd ukazały się dwa zapowiadane felietony: Indywidualizacja nauczania i Uczeń traktowany podmiotowo. Oba krótkie i precyzyjne, jak przystało na dzieła osoby parającej się z matematyką :-).
W kwestii indywidualizacji Danuta Sterna uważa (patrz: treść felietonu), że w swoim potocznym rozumieniu, jako dostosowanie treści, metod i tempa nauczania do potrzeb każdego ucznia z osobna, jest ona w szkole nieosiągalna. Jej zdaniem, z przyczyn od nauczycieli w dużym stopniu niezależnych „uśredniamy poziom nauczania. Tych, którzy z różnych powodów nie nadążają, odsyłamy na lekcje dodatkowe, za to wybitnych próbujemy rozpaczliwie czymś zająć, aby się nie nudzili i nie przeszkadzali”. Uzupełnię od siebie: nauczyciele są wręcz bombardowani przez otoczenie postulatem tej „indywidualizacji”. Ponieważ nie umieją, nie widzą możliwości, organizacja szkoły w żaden sposób im tego nie umożliwia, narażają się na dezaprobatę. Powszechnie oczekuje się od nauczycieli indywidualnego podejścia do każdego ucznia, a juz szczególnie do takiego, którzy ma to zapisane w opinii psychologicznej, bez refleksji, czy jest to w ogóle w szkole możliwe.
Oczywiście, jakaś forma indywidualizacji jest z pewnością realna i o jej zakresie warto rozmawiać, aby nauczycielom (a w ten sposób także ich uczniom) pomóc. Do tego Danuta Sterna w swoim felietonie namawia. Także moja osobista praktyka podsuwa pewne możliwości w tej kwestii, ale to temat na inną publikację. Chwilowo poprzestańmy na stwierdzeniu, że współczesna polska szkoła jest przede wszystkim miejscem zbiorowego, uśrednionego wysiłku uczniów, a myślenie, jak ten stan rzeczy zmienić wymaga uprzedniego zrozumienia, że w obecnych warunkach nie ma w niej miejsca na powszechną indywidualizację.
Muszę przyznać, że dopiero drugi felieton, o „balonie” podmiotowego traktowania ucznia, skłonił mnie do napisania niniejszego komentarza. Aby oszczędzić Czytelnikowi wędrowania po stronach internetowych i zapewnić spójność wywodu, przytoczę go tu w całości (ach, ta matematyczna zwięzłość wypowiedzi blogerki…! :-).
Każdy z nas wie, że ucznia należy traktować podmiotowo. Tylko co to znaczy? Traktować partnersko, pytać o potrzeby, dostosować nauczanie do jego możliwości, nauczać tego, czym uczeń jest zainteresowany? Podmiotowość, to przede wszystkim możliwość decydowania o sobie, o tym co robię, w tym czego, jak i kiedy się uczę. Pięknie, tylko gdzie tu jest miejsce na realizację podstawy programowej i na tempo wymagane przy jej realizacji?
Jeśli uczeń czegoś na lekcji nie zrozumie, to pozostaje nam szybko powtórzyć drugi raz to samo, albo skierować go na douczanie po lekcjach (patrz „balon” nauczania indywidualnego). Mamy za zadanie wlać uczniom do głowy materiał niezbędny do zdania testu, z tego jesteśmy rozliczani. A wlewać można tylko w przedmiot, a nie w podmiot.
Spójrzmy dociekliwej: czy my pytamy uczniów, czego chcą się uczyć? Czy dostosowujemy program do ich możliwości, czy uwzględniamy ich ograniczenia wynikające z życia pozaszkolnego? A jednak podobno traktujemy ich podmiotowo…
Na pierwszy rzut oka i w tym przypadku tezy Danuty Sterny wydały mi się słuszne. W przeciwieństwie jednak do poprzedniego felietonu coś skłoniło mnie do głębszego zastanowienia. Poczucie jakiegoś dysonansu. Aby wspomóc szare komórki sięgnąłem do Słownika Języka Polskiego, w którym znalazłem taką oto definicję:
Podmiotowość - w naukach humanistycznych podmiotowość jest różnie rozumiana, jednak przeważnie jest wyrazem szacunku do drugiego człowieka jako niezależnego podmiotu, respektuje wolność i niezależność poglądów, przekonań i postaw; podmiotowość jest zatem miarą człowieczeństwa i zaprzeczeniem przedmiotowości, czyli traktowania człowieka czysto instrumentalnie.
Gdybym dał się bezkrytycznie przekonać wywodem zawartym w felietonie pani Sterny, musiałbym zadać sobie (i światu) pytanie, po co w ogóle nauki humanistyczne zdefiniowały pojęcie podmiotowości. Bo pojmując je literalnie, nikt w życiu społecznym nie jest traktowany w pełni podmiotowo. Ani kierowca, który musi stosować się do znaków drogowych, ani pracownik, który musi płacić podatki, ani nauczyciel, który musi realizować program nauczania (swoją drogą, lekko przeraża mnie wizja setek tysięcy w pełni upodmiotowionych nauczycieli ;-). Każdy człowiek musi wiele rzeczy, co bardzo ogranicza jego podmiotowość. Ogranicza, ale przecież jej nie likwiduje, poza skrajnymi przypadkami, np. uwięzienia. W związku z tym podmiotowość w ogóle, a w edukacji tym bardziej widzę raczej jako postulat, niż imperatyw. A jeśli postulat, to nie ma sensu piętnowanie go jako „balona” hipokryzji, ale raczej wskazanie, jak można w rozsądny sposób przybliżyć się do jego realizacji.
W przeciwieństwie do „indywidualizacji” nie spotkałem się z zewnętrznym żądaniem „podmiotowego” traktowania ucznia. Owszem, może jako postulat w debacie na temat edukacji, ale nie ze strony władz, czy rodziców dzieci. Sam natomiast, z własnej, nieprzymuszonej woli, uznaję je za drogowskaz. Jako nauczyciel, a jeszcze bardziej jako dyrektor szkoły staram się iść w tym kierunku – swoją autorską koncepcję pedagogiczną nazywam wręcz roboczo „szkołą wielu możliwości”. A jak są możliwości, to musi też być wybór, czyli ważny atrybut podmiotowości. Czy to oznacza, że nie „wlewamy uczniom do głowy” materiału niezbędnego do zdania testu? Oczywiście, że wlewamy, ale bynajmniej nie jak do pustego naczynia. Jest wiele dzieci, które tego naprawdę chcą, podobnie jak również wiele chce być ocenianych. Moje praktykowanie podmiotowości uczniów w tym zakresie polega raczej na oficjalnej deklaracji (wobec rodziców), że uczenie się jest sprawą samego ucznia, podobnie jak następstwa wynikające z jego podejścia do nauki. Zadaniem nauczycieli jest wyznaczenie sensownych ram tego procesu, prowadzenie ciekawych zajęć, możliwie obiektywne ocenianie, margines tolerancji (który jest notabene pierwszym krokiem ku indywidualizacji) i tak dalej.
Poza tym staram się traktować uczniów podmiotowo na innych polach. Jeden przykład odkryła nowa w naszej szkole, ale dyplomowana już nauczycielka, zaimportowana z innego miasta. Powiedziała ostatnio, że sama potrzebowała czasu, by nauczyć się sposobu, w jaki rozmawia się u nas z młodymi ludźmi. Bez podkreślania dystansu nauczyciel-uczeń. Dla mnie było to dotąd tak oczywiste, że praktycznie niezauważalne – ze wszystkimi ludźmi rozmawiam podobnie, a dziecko (Korczak się kłania!) to człowiek, a nie jakieś tam dziecko! Nowa koleżanka uświadomiła mi, że to wcale nie jest oczywiste. I w tym miejscu dochodzimy do konkluzji.
Uważam, że podmiotowe traktowanie ucznia nie zasługuje na miejsce wśród „balonów” hipokryzji. Oczywiście z ważnym wyjątkiem, który polega na deklarowaniu takiego właśnie podejścia przez szkołę w sytuacji, gdy nie idą za tym żadne konkretne działania. Myślę zresztą, że tak właśnie jest w wielu placówkach i dlatego Danuta Sterna poświęciła podmiotowości ucznia krytyczny felieton. Jednak w przypadku indywidualizacji napisała też postulat, by starać się iść w tym kierunku. W drugim felietonie takiej sugestii mi zabrakło. Uważam, ze należy to uzupełnić.
A zatem, Drodzy Nauczyciele, w roku, który właśnie się rozpoczął, życzę Wam jak najwięcej otwartości i odwagi, aby na własnym poletku napełniać realną treścią pojęcie podmiotowego traktowania uczniów. W miarę możliwości, choćby po małym kawałeczku, ale świadomie i konsekwentnie, poszerzać zakres ich autonomii. Zarówno w ramach własnych zajęć, jak wspólnie w całej szkole. Do tego drugiego niezbędna jest wsparcie dyrekcji. Choćby po to, by przekonywać konserwatywnych z natury rodziców. Tego zatem również wszystkim życzę.
Za jedno mogę zaręczyć – uczniowie mający poczucie, że są szanowani (to ważne słowo w podanej wyżej definicji podmiotowości), po wielokroć i w najrozmaitszy sposób zwracają to w codziennym życiu szkoły. A wtedy i efekty nauczania są lepsze, i po prostu przyjemniej jest pracować!
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Zespołu Szkół STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się pierwotnie w blogu autora.