Sztukmistrz z Lublina, pan minister Czarnek, raczył zaproponować, by każdy nauczyciel w ramach swojego czasu pracy musiał odbyć godzinę konsultacji dla uczniów. Tym samym przywrócił ideę „godzin karcianych”, którą w swoim czasie pogrzebała i przebiła osinowym kołkiem jego poprzedniczka, Anna Zalewska, ogłaszając to wówczas wielkim tryumfem woli wobec błędów i wypaczeń koalicji PO-PSL.
Zanim wyjaśnię, co w tym kontekście robi czasoprzestrzeń, zapytam Cię, Czytelniku, czy słyszałeś o kontrolerach lotu? Podejrzewam, że tak, bo ostatnio zastrajkowali i o mały włos część narodu, zamiast polecieć na majówkę, musiałaby z Polski do kurortów podreptać na piechotę. Kontroler lotu to ktoś, kto z pomocą różnych elektronicznych cudeniek wyobraża sobie rozmieszczenie samolotów w trójwymiarowej przestrzeni i udziela stosownych instrukcji pilotom, by maszyny nie zbliżyły się do siebie zanadto, oraz bezpiecznie lądowały lub ulatywały w przestrzeń zagraniczną. Wyobraźnia przestrzenna w ogóle jest przymiotem tylko niewielkiej grupy ludzi, więc o dobrych kandydatów na kontrolerów trudno, a szkolenie i praktyka przed samodzielnym objęciem stanowiska trwają lata całe. W zamian możemy w samolotach czuć się w miarę bezpiecznie.
Władza zadbała, by przekaz propagandowy akcentował pazerność protestujących, zarabiających ponoć nawet trzydzieści i więcej tysięcy złotych miesięcznie, przy mniej niż 30 godzinach efektywnej pracy tygodniowo, do których dolicza się 10 godzin obowiązkowych przerw przeznaczonych na odpoczynek i regenerację. Tyle kasy za tak lekką pracę – judziła opinię publiczną państwowa propaganda. Podobnie zresztą – o czym wiemy z maili Dworczyka, szczuła naród na nauczycieli podczas strajku w 2019 roku. Sami kontrolerzy nie ukrywają, że walczą o przywrócenie zarobków zmniejszonych podczas pandemii (gdy zmalało natężenie ruchu lotniczego), ale również wskazują na zagrożenie bezpieczeństwa, jako że zdarzają się przypadki pozostawania jednej osoby na dyżurze, choć konieczność wzajemnej asekuracji wymaga obecności co najmniej dwóch.
Jestem spokojny, że żądania protestujących zostaną spełnione. Na ich szczęście nie można na wieżach kontrolnych osadzić leśników lub zakonnic, którzy trzy lata temu z powodzeniem zastąpili w komisjach egzaminacyjnych strajkujących nauczycieli. Ten ostatni zawód różni się bowiem od kontrolera lotów nie tylko jedną cyfrą mniej w kwocie na pasku wypłaty, ale również powszechnym przekonaniem, że łyknie wszystko, co mu zostanie przydzielone, a jak się komuś nie będzie podobało, to znajdą się inni na jego miejsce.
Nie wiem, czy są inne zawody, w których zakres czynności w ramach jednego wynagrodzenia jest tak elastyczny, jak w przypadku nauczycieli. No, może jeszcze dyrektorzy placówek oświatowych. Sądzę, że górnicy przyjechaliby podpalić trochę opon pod stosownym ministerstwem, gdyby nagle okazało się, że oprócz fedrowania urobku zgodnie ze swoją specjalnością, muszą kupować sobie łopaty do pracy, cerować taśmociągi w kombajnach węglowych, udzielać porad psychologicznych kolegom z brygady i organizować w kopalni akcję szczepień przeciw COVID. Kierowcy autobusów też mieliby rządzącym do powiedzenia to, co dzielni obrońcy Wyspy Węży rosyjskiemu korablowi, gdyby przyszło im chodzić do pracy z własną kierownicą, w trakcie postoju na pętli wyplatać koszyki z wikliny, a podczas jazdy opisywać pasażerom mijane zabytki. To oczywiście tylko moje przypuszczenia, bo nikt nie próbuje robić pracownikom takich numerów. Z wyjątkiem Ministerstwa Edukacji i Nauki.
Przez długie dwa lata pandemii kierowałem szkołą. Organizowałem zdalną naukę. Ustalałem zasady sanitarne na podstawie wskazówek Sanepidu, za które nikt nigdy na serio nie brał na siebie odpowiedzialności. Zgłaszałem kwarantanny, układałem coraz to nowe plany zajęć, dostosowując je do tego, kto akurat ma uczyć się z domu, a kto stacjonarnie. W roku szkolnym 2020-2021 zmiany w planie lekcji wprowadziliśmy ponad 30 razy! Pod koniec jeszcze odciążałem inspektorów Sanepidu, wpisując do wciąż zawieszającego się systemu dane uczniów i nauczycieli „z kontaktu” z COVID-19, czasem nawet po kilkaset osób. Oczywiście temu wszystkiemu nie towarzyszyło jakiekolwiek poluzowanie innych, rutynowych obowiązków. Wszystko musiało funkcjonować. Za ten cały nadzwyczajny wysiłek nie dostałem grosza dodatkowego wynagrodzenia i o ile wiem, również nie otrzymali go znajomi. Oczywiście niektóre z opisanych wyżej czynności wykonywali moi pracownicy, ale nie zwalniało mnie to z obowiązku kierowania i sprawowania nadzoru. A część zadań musiałem wykonać osobiście. Zapyta ktoś, gdzie był organ prowadzący, który powinien zadbać o wynagrodzenie mojej dodatkowej pracy (obojętnie, czy w szkole publicznej czy niepublicznej). Odpowiedź jest prosta – żaden organ nie dostał od państwa złamanego grosza dodatkowych funduszy na opłacenie tego wysiłku. Pan minister ogłaszał, że szkoły są gotowe, szkoły wykonają, szkoły zrobią – i jego słowa przyoblekały się w ciało, z punktu widzenia władzy – kompletnie bezinwestycyjnie.
Medycy wywalczyli sobie w końcu dodatki covidowe, nauczyciele za dodatkowy wysiłek nie otrzymali niczego, poza symboliczną dopłatą 500 złotych do zakupu sprzętu do zdalnego nauczania, za co można było sobie kupić kilka użytecznych gadżetów, ale przecież nie najsłabszy nawet komputer.
Dlaczego o tym piszę, gdy pandemia została właśnie oficjalnie odwołana? Ano dlatego, że historia się powtarza, teraz przy okazji wojny w Ukrainie. Proszę sobie uświadomić, że do polskich szkół przybyło około 200 tysięcy młodych uchodźców. Wielu z nich dyrektorzy w odruchu serca przyjęli do klas ogólnodostępnych, pomimo braku znajomości języka. Teraz nie bardzo wiedzą, co zrobić z ich ocenianiem i klasyfikowaniem, a minister umywa ręce, twierdząc cynicznie, że jak przyjęli, to niech się martwią. A przyjęli, bo ta żałosna kreatura na ministerialnym stołku w pierwszych dniach wojny otwarcie deklarowała, że polskie szkoły stoją otworem dla uchodźców. Dopiero po kilku tygodniach w narracji ministra pojawiło się tworzenie klas przygotowawczych. W wielu przypadkach było już za późno.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy dziesiątki tysięcy polskich nauczycieli stanęło wobec zadania pracy z nowymi uczniami. Często bez wsparcia językowego. W ramach pomocy ministerstwo… zmieniło przepisy. Dopuściło większą liczebność grup przedszkolnych i klas w szkołach, a także zwiększyło granicę, powyżej której klasa musi być podzielona na grupy, np. podczas zajęć języka obcego. Nikt nie uwzględnił, że wszystkie owe zmiany automatycznie oznaczają większy wysiłek nauczycieli. Opinia publiczna nadal zresztą uważa, że skoro w klasie mieściło się 25 uczniów, to zmieści się i 28. Nawet jeśli dodatkowa trójka na początku nie będzie po polsku ani me, ani be, ani kukuryku.
Teraz puenta, której, jak sądzę, Czytelnik może się spodziewać. Tak, za ten dodatkowy wysiłek nauczyciele nie otrzymują ani grosza dodatkowego wynagrodzenia! Po prostu czasoprzestrzeń pedagogiczna, zdaniem ignorantów rządzących polską oświatą, może zakrzywiać się w sposób zupełnie dowolny. Ale uprzedzam, tym razem zakończy się to wielkim zdziwieniem. Obok stale już obecnych w życiu nauczycieli: marnych płac, braku prestiżu i perspektyw, wypalenia zawodowego oraz konfliktów z rodzicami, przeciążenie rzeszą dodatkowych uczniów i rosnącym bagażem zaburzeń psychicznych wśród wszystkich młodych ludzi skłoni wiele osób do odejścia z zawodu. Ci, którzy pozostaną, w większości będą po prostu trwać, biernie oczekując na jakiś cud. Najaktywniejsi poszukają sobie lepszego miejsca. Do mnie już trafiły osoby, które nauczanie w renomowanych warszawskich liceach, gdzie teraz bywa grubo ponad 30 uczniów w klasie, a od września ma być jeszcze więcej, postanowiły zamienić na mniejszą renomę, za to w mniej licznych klasach.
Gdy ważyła się w parlamencie podwyżka dla nauczycieli o 4,4%, Senat zaproponował 20%. Sejm dał odpór, więc pozostaniemy w szkołach daleko za inflacją. Ale ducha nie gaśmy! Minister Czarnek zapowiada istotną podwyżkę dla stażystów i kontraktowych! I tylko malkontenci wskazują, że to żadna łaska z jego strony. Po prostu dodatkowe kilkaset złotych miesięcznie będzie niezbędne, żeby… dogonić płacę minimalną. Z wciąż rosnącymi obowiązkami, z nauczaniem uchodźców, zaburzeniami psychicznymi u dzieci, w kompletnie zdezintegrowanym społeczeństwie – młodzi stażem nauczyciele mają pracować za najniższe dopuszczalne wynagrodzenie. To kariera, jaką oferuje się nowym adeptom tego odpowiedzialnego zawodu.
Gdy samolot upadnie wskutek błędu kontrolera, wszyscy to zauważą. Gdy społeczeństwo upadnie z powodu uwiądu edukacji, zabraknie w nim wykształconych ludzi, zdolnych zauważyć to wydarzenie.
***
W świetle tego, co napisałem powyżej, jestem winny Czytelnikowi wyjaśnienie, dlaczego ja sam nie zbuntowałem się przeciwko takiemu dokładaniu mi obowiązków podczas pandemii (problem uchodźców w szkole niepublicznej w zasadzie nas nie dotyka). Tak naprawdę, to nie wiem. Sądzę, że każdy dyrektor, który trwał i trwa na swoim stanowisku może jakoś wyjaśnić swoje pobudki. Spektakularnych odejść było niewiele. Może to kwestia nieco większych zarobków, może poczucia misji i obowiązku? Ale nie liczyłbym na to w odniesieniu do szerokiej rzeszy nauczycieli. A i samych dyrektorów dopiero czeka potężny szok, kiedy już żadną miarą nie dadzą rady wypełnić części wakatów. Może pociągniemy tak jeszcze rok lub dwa, ale na pewno nie do końca świata i jeden dzień dłużej. Bez godnego wynagrodzenia nauczycieli społeczeństwu pozostanie przejście w całości na nauczanie domowe dzieci. I choć entuzjaści tej formy kształcenia mają wiele pozytywnych doświadczeń, nie budowałbym na tym nadziei na dobrą perspektywę dla blisko czterdziestomilionowego narodu.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.