Patrzę w lustro i obserwuję zmiany w twarzy – nos mi się spłaszczył, czoło i szczęka wysunęły do przodu, owłosienie pokrywa prawie całą facjatę. Może nie jestem piękny i szczęśliwy, ale za to czuję się swojsko. Wreszcie jestem członkiem większości.
Nie muszę słuchać muzyki, nie muszę udowadniać wrażliwości na piękno sztuki i przyrody - nie mam obowiązku dociekać prawdy. Już nie muszę przekonywać rodziców moich uczniów, że obowiązkiem ucznia jest doskonalić się, poznawać siebie, pomagać innym i świadomie kochać ojczyznę. Nie muszę patrzeć w ich oczy zdziwione i usta otwarte, kiedy oczekuję, żeby oni i ich dzieci parafrazowali zdania zawierające definicje i aksjologię naszej kultury. Nie muszę dopowiadać ich odpowiedzi, że de gustibus owszem, ale pod warunkiem, że się go ma, że wolność owszem, ale wolność do wyboru, że nie pomogą szczere chęci, a za stan pastwa i społeczeństwa odpowiadamy w dalszej kolejności, bo najpierw za dzieci/uczniów.
Wiem, że to nie wina genów, te wpisy na forach i kibole oraz „grafiti” na nowych fasadach..., ale może coś z tego jednak się dziedziczy.
Wiem, że to nie wina uniwersytetu, to nie dziennikarstwo pop i komentarze sportowe, ale może skłonności ku temu jednak się dziedziczy – biologicznie lub społecznie?
Wiem, że to nie wina seminarium duchownego, gdzie kształci się przyszłych proboszczów, będących kustoszami zabytkowych kościołów zawieszonych nie sztuką sakralna, a religijną. Wiem, że to nie wina seminarium duchownego, gdzie kształci się przyszłych kaznodziejów będących w sporym sporze nie tylko z encyklikami, Bocheńskim, Tischnerem…
Wiem, że to nie wina akademii sztuk pięknych i akademii muzycznej, które kształcą zarówno artystów jak i tfu...rców. Ale absolwenci akademii artystycznych muszą się bronić na rynku pracy, a proboszczowie utrzymują się i „swoje” kościoły inaczej niż na wolnym rynku – jakby go nie rozumieć.
Czego oczekiwać od wykształcenia i wychowanie otrzymywanego za darmo przez dziewięć-dwanaście-siedemnaście lat (a nawet dwadzieścia). Kto do matury pracuje chociażby podczas wakacji, kto zajmuje się ciągłym wolontariatem? To pracodawcy maja racje, że wymagają od prawie 30-latka kilku-kilkunastu lat doświadczenia zawodowego, bo jaki sens ma zatrudnienie człowieka całe życie rozpieszczanego przez mamusię i tatusia. Od większości uczniów i studentów domy rodzinne oczekują wyłącznie uczenia się – podając im posiłki, wożąc na lekcje, płacą zajęcia pozalekcyjne i wypłacając nagrody za oceny oraz kieszonkowe. Kto z pracodawców zechce w takiego leniwca inwestować kolejnych kilka lat, żeby ułatwić mu dojrzewanie społeczne i zawodowe. Pracodawcy mówią i piszą o tym, że jest różnica między gratyfikacją stażysty a płacami dla specjalisty. Nie chcą też wiele, oczekują punktualności, uczciwości i lojalności, kultury, szerokich zainteresowań, umiejętności aktywnego słuchania, samodzielności, schludnego, odpowiedniego ubioru. Wilk z Wall Street to droga dla brakującego ogniwa ewolucyjnego – jeżeli ktoś jeszcze wierzy w ewolucję nauczaną w szkole...
Już się nie czepiam, nie udowadniam oczywistości, że w dorosłym, odpowiedzialnym życiu, trzeba wiele, wiele więcej niż szata i wypłata, niż chata, bryka i kobita. Już się nie czepiam... Już jestem owocem oświaty zreformowanej w wolnej Rzeczpospolitej, no i wiem, że ziemia jest płaska.
Aleksander Lubina – nauczyciel języka niemieckiego w Gimnazjum nr 3 im. Noblistów Polskich w Gliwicach, od 1992 doradca i konsultant, 10 lat pracy w komisjach ds. awansu zawodowego nauczycieli, pracował 9 lat w szkołach podstawowych, 11 lat w gimnazjach, 13 lat w liceach, 6 lat na uniwersytecie. Autor programów nauczania, projektów, skryptów, poradników, śpiewnika – publicysta, pisarz, poeta. Wykształcenie zdobył w Polsce, Niemczech i Szwajcarii. Germanista, andragog, regionalista. Przykłady z praktyki autora na stronie Gimnazjum nr 3 im. Noblistów Polskich w Gliwicach.