Brak opieki psychologicznej, czy wręcz psychiatrycznej w polskiej szkole to problem poważny i nienowy - pandemia jedynie go uwypukla. Zjawisko to dotyczy prawie każdego aspektu funkcjonowania oświaty, więc przypuszczam, że zamiast inspiracji do zmian, deformatorzy oświaty będą mieli świetne alibi dla swojej indolencji - na wirusa będzie można zwalić wszystko i to co najmniej przez dwie, trzy kadencje, dopóki elektorat nie zacznie o pandemii (i problemie) zapominać.
Jednocześnie, doceniając wagę problemu, przypuszczam, że nie dysponujemy wiarygodną oceną skali problemu i prowadzi to do mylących uogólnień. Nie odnoszę się tutaj do opublikowanego w tym tygodniu raportu „Porozmawiaj z klasą” [zobacz tutaj], bo nie znam jego metodologii, ale z faktu, że wielu nauczycieli dostrzega kłopoty swoich uczniów nie wynika jeszcze, że problem jest znacząco większy, niż przed pandemią - po prostu zaczęto mu się baczniej przyglądać. Obecność w murach szkoły i okazjonalny kontakt z uczniami zgłaszającymi problemy dawał złudne poczucie kontroli nad zjawiskiem. Kiedy nawet tego złudzenia zabrakło (a szkoła kontrolą stoi), wydaje nam się, że obecnie wszystko sypie się nam z rąk.
Tymczasem uczniowie psychologicznie rozpoznani lub zgłaszający problemy to był wierzchołek góry lodowej. Trzeba przy tym zdawać sobie sprawę z tego, że szkoła (która w oczach wielu od dawna się nie zmienia) nie jest jedynym sprawcą problemu, jakby mogły to sugerować słowa powyższego wpisu - w ogromnej ilości przypadków, dzieci przynoszą do szkoły problemy, które zafundowała im skrzecząca rzeczywistość pozaszkolna. Rosnąca liczba przypadków zaburzeń psychicznych, czy trudności adaptacyjnych nie jest w żadnym razie domeną szkoły, choć to w niej właśnie się uzewnętrzniają.
Można także odnieść wrażenie, że przerwa w socjalizacji, której przykre skutki obserwujemy, jest odpowiedzialna za całe zło. Upatrywanie przyczyn jakiegoś zjawiska w jednym, rzucającym się w oczy czynniku jest klasycznym błędem poznawczym. Podejrzewam, że niedocenianie lub wręcz nieuwzględnianie w diagnozie sytuacji domowej (przebywanie w niejednokrotnie niewielkiej przestrzeni z członkami rodziny, wzmożona z nimi interakcja i współdzielenie zasobów), niepewności miotającej społeczeństwem, zarządzanym sprzecznymi komunikatami, oraz postępującego rozwarstwienia ekonomicznego i mentalnego tego społeczeństwa jest błędem perspektywy i znów doprowadzi do wysypu recept nierozwiązujących niczego, a jedynie wskazujących kozła ofiarnego. Edukacja i nauczyciele świetnie się w tej roli sprawdzają, choć mają znikomy lub żaden wpływ na sytuację ogólną (warto tu przypomnieć ogólnie słabe przygotowanie psychologiczne nauczycieli i brak jakiegokolwiek wsparcia udzielanego im samym, przy wykonywaniu jednego z najbardziej kontaktowych zawodów).
To dość charakterystyczne dla recenzentów polskiej oświaty, że koncentrują się jedynie na chwilowo modnych, bądź drastycznych jej elementach, zapominając o całym tle tych zjawisk. Zaburzona socjalizacja to przede wszystkim problem młodszych dzieci - te starsze, po pierwsze, wcale nie zarzuciły kontaktów z rówieśnikami w czasie lockdown'u (choć nie są one tak beztroskie i intensywne), a po drugie, nie utrzymywały ich wcześniej na taką skalę, jaką się im (wszystkim) z reguły przypisuje. Wystarczy poczytać sobie lamenty sprzed kilkunastu miesięcy, zarzucające tym samym młodym ludziom niechęć do spotkań, powierzchowność relacji, wyalienowanie, egoizm, nadmierne przywiązanie do mediów społecznościowych i komputerów w ogóle, etc. W ich przypadku, obserwujemy teraz raczej szok ograniczenia wolności dla pokolenia, które żadnych ograniczeń dotąd nie doświadczyło, oraz czysto fizyczny brak "grupy wsparcia", dającej świadomość, że nie jest się osamotnionym w swoich problemach (jest to zwłaszcza istotne w polskim społeczeństwie, w kulturze narzekania i wiecznej krzywdy, w której świadomość, że pozostali nie są w lepszej sytuacji jest często ważniejsza, niż własny dobrostan) - nie należy tego odbierać jako dojmującej tęsknoty za bliskością, czy nawiązywaniem i rozwijaniem relacji, choć oczywiście, statystycznie, takie potrzeby też występują i są niezaspokojone.
Na sensowną i wiarygodną analizę sytuacji przyjdzie jeszcze trochę poczekać, ale i wtedy nie będzie się można spodziewać niczego sensownego, jeśli usiądzie się do niej ze z góry założoną tezą.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.