Na portalu JaNauczyciel’ka, Elżbieta Manthey przekonuje do rewizji prymitywnych, a przede wszystkim anachronicznych i często niezgodnych z prawem statutów szkolnych. Promuje także bliskie memu sercu przekonanie, że nawet „systemowa” szkoła może być miejscem dla ludzi. Niestety, tej ze wszech miar sensownej i potrzebnej inicjatywie towarzyszy uproszczona narracja, odwołująca się do ogranego stereotypu prymitywnej, opresyjnej szkoły i ograniczonego nauczyciela.
Niewątpliwie, bzdurny statut szkole nie pomaga, ale i dobry nie jest receptą na całe zło, co autorka podkreśla pod koniec artykułu, cytując Łukasza Korzeniowskiego, lecz nie rozbudowuje tego wątku. Myślę jednak, że warto poświęcić kilka chwil na refleksję, skąd kiepskie statuty w ogóle się biorą oraz dlaczego, w sporej liczbie przypadków, nawet ich właściwe zapisy nie są przestrzegane. Jestem pewny, że oprócz czynników w tekście wypunktowanych (przyzwyczajenie, niewiedza, oportunizm) stoi za tym ideologiczne zacietrzewienie, strach i chciejstwo, których to motywacji autorka wpisu (możliwe, że dla wzmocnienia przekazu) się nie ustrzegła. Oby twórcom wzoru statutu „nieumarłego” to się nie przytrafiło, bo w moim szczerym przekonaniu, dobrego statutu nie można konstruować w oparciu o przekłamania i uproszczenia, nawet jeśli przyświeca nam szczytny cel. Kibicując demokratyzacji i rozwojowi szkoły, nie mogę się powstrzymać od kilku uwag i komentarzy do tego tekstu oraz, jak się zdaje, ideowej bazy statutu wzorcowego.
Szkoła potrzebuje zmiany, jest przestarzała, nie nadąża za światem, a uczniowie źle się w niej czują. – To jest tani truizm, szkoła zawsze taka była, jest i będzie, bo tłem jej działania jest kontrast, a często konflikt międzypokoleniowy. Obecnie jest to po prostu wyraźniej widoczne, bo jesteśmy psychologicznie i społecznie dojrzalsi (bardziej świadomi?) niż poprzednie pokolenia, a przynajmniej tak nam się wydaje. Na dodatek, różnice pokoleniowe nie dotyczą już jedynie dzieci, ich rodziców i dziadków, ale najczęściej pojedynczych roczników, posługujących się inną technologią i innymi odniesieniami kulturowymi, których nikt nie jest nawet w stanie na bieżąco rejestrować. W tych warunkach, wymaganie od tej instytucji nadążania za światem i w ogóle radykalnej jej przemiany (według której z miliona recept?) jest naiwne i gołosłowne, bo niemożliwe do realizacji i egzekucji. Wprowadzenie jakichkolwiek zmian w oświacie trwa obecnie około dekady (to całkiem krótko, jeśli brać pod uwagę jej instytucjonalną bezwładność), ale ocena ich skutków będzie przedmiotem dyskusji jeszcze długo po ich introdukcji. Tymczasem, nawet kilka lat to obecnie przepaść mentalna i organizacyjna, której nie da się zasypać i po szumnych-dumnych zmianach, spora część uczniów będzie nadal źle się w szkole czuć. Instytucje zawsze będą przynajmniej o krok do tyłu, w stosunku do wymogów swoich współczesnych.
Czy w naszej edukacji nie można tworzyć żadnej nowej wartości, bez nonsensownego kontrastowania jej z koncepcjami z czasów minionych, które najzwyczajniej w świecie nie mogą przystawać do wymagań współczesności? I czy nie trzeba spokojnie rozważyć, czy rezygnując z nich wszystkich, nie wylewamy dziecka z kąpielą? Można i trzeba. Należałoby po prostu odejść od narracji odgórnej, rewolucyjnej zmiany, wprowadzanej raz na zawsze przez bliżej nieokreślonego, wszechwiedzącego mesjasza i pozwolić szkołom na samostanowienie, wybór targetu, celów i środków (tworzenie swoich własnych statutów, niekoniecznie uniwersalnych i idealnych, ale zgodnych z celami realizujących je ludzi) – żaden MEN tego nie ogarnie i nie ma jedynego wzoru statutu, który zadowoliłby wszystkich zainteresowanych. Jest jedynie wzór politycznie poprawny.
[…] szkoła, jaką znamy z własnego dzieciństwa raczej szkodzi rozwojowi dzieci i wcale nie kształtuje ich na samodzielnych i odpowiedzialnych dorosłych. – Oto kolejny przykład uogólnienia, nieuznawania perspektywy dziejowej, mitologizacji i idealizacji oświaty przyszłości. Mnie na przykład szkoła nie zaszkodziła (choć pamiętam momenty lepsze, gorsze i całkiem beznadziejne, a przede wszystkim, z natury rzeczy, często zupełnie odmienne od doświadczeń dzisiejszych uczniów) i to samo mogę powiedzieć o większości ludzi, których znam. Z kolei, w całkiem wielu przypadkach, z pewnością dużo większe szkody poczynił tej szkoły niedostatek. Nie bardzo rozumiem, skąd u większości wypowiadających się o szkole sprzed lat tyle przekonania o jej beznadziejności (czyżby wszyscy byli samoukami?) – dziś można wyliczyć dziesiątki bzdur, które kilka dekad temu były w szkole zupełnie nieobecne. Okazuje się że, pomijając przypadki traumy, które mogą przydarzyć się wszędzie i każdemu, wszyscy ci dorośli, ze zmarnowanym przez szkołę dzieciństwem, są dziś na tyle samodzielni i odpowiedzialni, by formułować sądy i argumentować w ich obronie. Czy nie o to chodzi w edukacji? A że nie stało się to możliwe dzięki i według dzisiejszych standardów, uznawanych za właściwe? No cóż, te oświecone standardy będą przeszłością znacznie szybciej niż się to niektórym wydaje. Mitem jest także możliwość kreacji dowolnej liczby samodzielnych i odpowiedzialnych – na przestrzeni dziejów naszego gatunku, ich liczbowy stosunek do całości populacji jest mniej więcej stały i wynosi 1:5, niezależnie od systemów edukacyjnych, którym podlegali, a nawet ich zupełnego braku.
Nauczyciele mówią, że system nie pozwala. – Owszem, system pozwala, ale nie sprzyja, a to zupełnie wystarczy, by w kwestii wielu, dziś już zdawałoby się oczywistych zmian, jedynym wyjściem była partyzantka. Poza tym, nie wolno nam zapominać o fakcie, że szkoła nie jest jakimś samoistnym bytem – jest zanurzona w społeczeństwie, które jest równie gotowe i podatne na zmiany jak owi wytykani tu palcem, zachowawczy nauczyciele.
To, że wiele szkół funkcjonuje wciąż według schematów sprzed wieku (albo i starszych) nie wynika wcale z ograniczeń systemu, lecz raczej z przyzwyczajenia i braku wiedzy. – Jasne. Tu, mimo obszerności poruszonego zagadnienia, postawię tylko jedno, ale najważniejsze w dyskusji (nie tylko o statutach) pytanie: A co niby miałoby promować inną postawę? Poza odmiennymi stanami świadomości?
Szlachetna inicjatywa przedstawiona przez autorkę (jak i całe mnóstwo innych) będzie miała ograniczony zasięg i skuteczność nie dlatego, że jest niesłuszna, czy zbędna, ale z powodu generalizacji podmiotu, omijania realiów i ignorowania ustrojowych sprzeczności, tkwiących we współczesnej oświacie, dyktujących choćby w założeniu najpiękniejsze, ale masowe rozwiązania, podmiotom, które swą podmiotowość mogą dziś realizować na niezliczone sposoby.
Na tym w zasadzie mógłbym zakończyć polemikę (z ideologią, nie z celem), ale nie mogę podarować autorce jeszcze jednej kwestii: Celem szkoły nie jest bowiem przekazanie uczniom wiedzy. – Powiedziałbym, że właśnie w tym problem. Najwyraźniej, jak wielu obecnych krytyków szkoły, autorka traktuje merytoryczny aspekt oświaty jako nieprawomyślny, jeśli nie w ogóle zbędny. A jednocześnie wypomina szkolnym kadrom brak wiedzy! Wiedza, wbrew ogarniętym wygodną, miękkokompetentną manią orędownikom zmian, nie jest tożsama z wzorem na pole trójkąta, nie bierze się z Księżyca i nie objawia się za machnięciem czarodziejskiej, statutowej różdżki, w chwili praktycznej potrzeby! Jest wynikiem wolnej woli jej zdobywania, wieloletniej akumulacji i nieskrępowanego procesu intelektualnego, których to komponentów jest teraz w szkole jak na lekarstwo. Nie rodzi się z niczyjego dekretu, z politycznej poprawności jakiegokolwiek statutu, z jakże pożądanej sprawiedliwości społecznej, ani z najpiękniejszych, aktualnie hołubionych przekonań. Wręcz przeciwnie, to właśnie one powinny powstawać na jej podstawie; niestety, coraz częściej tak się nie dzieje. Wiedza (a nie jej karykatura, nagminnie sprowadzana obecnie do zasobu informacji) pozwala na przykład budować programy i statuty, które mają nie tylko wartość ideologiczną, ale które posiadają także wbudowany mechanizm ich realizacji. Nie tylko w warunkach świetlicy, ale także prawdziwej i wartościowej edukacji. Dzięki niej, można nie spodziewać się zbyt wielu gruszek na wierzbie. Bez niej, wszystkie statuty to ideologiczne zombie, nawet jeśli są to legalni i przyjaźni nieumarli.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.
Ostatnie komentarze