Zwlekałem z tym tekstem, by emocjonalny kurz wzniesiony przez Adolescence (pol. Dojrzewanie) nieco opadł i można było uwolnić się od oczywistych pytań (i odpowiedzi), które serial sprowokował, zwłaszcza w kontekście szkoły. Bardziej niż sama fabuła i warsztat twórców, zainteresował mnie odbiór społeczny przedstawionego problemu. Do szybszego podjęcia tematu skłoniły mnie jednak wydarzenia na Uniwersytecie Warszawskim. Choć między serialową fikcją a przerażającą rzeczywistością, której, „dzięki” nowoczesnej technologii informacyjnej byliśmy niemal naocznymi świadkami, nie ma żadnego związku, z łatwością można zdemaskować niektóre mechanizmy ich społecznej percepcji.
Zarówno fikcyjna historia przedstawiona w serialu Adolescence, jak i rzeczywiste wydarzenia na UW, wywołały ostrą reakcję. I nie ma w tym nic zaskakującego – tragedia, gwałtowne i drastyczne przekroczenie ram moralnych i obyczajowych zawsze wywołuje szok. A jednak, to, co uderza w powszechnym odbiorze tych zdarzeń, to nie wstrząs wywołany zbrodnią, lecz sposób jej interpretowania – wprost z repertuaru jaskiniowych przodków. Narracji zgodnej z takimi odruchami nie ustrzegły się ani poważne media, ani eksperci wywoływani w nich do odpowiedzi ani też ci z pierwszej linii frontu, rozbrajający na co dzień miny konfliktów w szkołach i ośrodkach terapeutycznych. A co w niej dominowało?
Przede wszystkim, zaskoczenie wspomnianych profesjonalistów, których wielu (szczególnie tych udzielających się w mediach) działa w bańkach poznawczych lub zawodowych, gdzie nie ma miejsca na nieoczywiste pytania. Serial i uniwersytecki horror konfrontują ich z rzeczywistością, którą powinni rozumieć, ale często interpretują ją według oczekiwań publiczności. Odbiorcy często chcą schematów: (prosta) przyczyna → (oczywisty) skutek → (skuteczne) rozwiązanie. Złożoność jest niewygodna. Dla większości społeczeństwa oczywiste jest, że jeśli ktoś zabił, zgwałcił, skrzywdził, to dlatego, że mamusia go nie kochała lub kochała za bardzo, tatuś go zostawił, a szkoła prześladowała wymaganiami lub nie zauważała niepokojących objawów.
Narracje medialne i społeczne to przedłużenie tradycji antropomorfizacji środowiska. Tak, jak dawniej przypisywaliśmy zjawiskom pogodowym intencje bogów, tak dziś wciąż przypisujemy przemocy społeczne etiologie, które pasują do uproszczonych schematów. Historia „złego dzieciństwa” lub, dla równowagi, archetyp czystego zła – psychopaty, wywodzącego się z” dobrego domu”, jako wyjaśnienia dla zbrodni są atrakcyjne, bo łatwo przyswajalne. I choć psychologia akademicka już dawno odeszła od środowiskowego determinizmu winy w izolacji od kontekstu, to w debacie publicznej nadal dominuje ten schematyczny, behawiorystyczny environmentalizm.
Owszem, relacja między takim czy innym dzieciństwem a przemocą istnieje, ale nie ma charakteru deterministycznego. Nie każdy, kto był zaniedbany, krzywdzony, odtrącony, czy też przeciwnie, rozpieszczany i zawsze usprawiedliwiany zostaje przestępcą. To margines. A właściwie margines marginesu. I to właśnie owa marginalność powinna skłaniać do powściągliwości w formułowaniu diagnoz zbiorowych. Zamiast tego widzimy publicystów, psychologów i innych ekspertów, którzy niemal automatycznie poszukują winy tam, gdzie niekoniecznie się ona znajduje – poza sprawcą.
Najbardziej uderzające w tej reakcji jest to, jak łatwo przechodzi się dziś do analizy takich tropów i jak szybko wydaje się wyroki. Serial potraktowano jako instrukcję do szukania winnych, zastosowaną teraz jeden do jeden wobec mordu na uniwersytecie. I nie chodzi tu o winnego bezpośredniego – ten, jak wiadomo, rzadko obecnie zaspokaja potrzeby zbiorowości. Potrzeba znalezienia winy w otoczeniu sprawcy staje się centralną osią publicznej narracji: szkoła, rodzina, Internet, gry, media. Wciąż ten sam rytuał – horda łowców-zbieraczy zbiera się, by wybrać kozła ofiarnego, najlepiej takiego trudnego do namierzenia, czyli, tradycyjnie, dowolnych „onych”. Bo, jak już go znajdzie, będzie mogła (jakże nowocześnie i z moralną wyższością) poczuć się wolna od innej pułapki instynktów pierwotnych – prymitywnej zemsty. Następnie, pozostaje już tylko pławić się w przekonaniu o swojej przenikliwości. Poza tym, sprawca abstrakcyjny, rozmyty nie wymaga żadnych innych działań niż te rytualne – gadające głowy pochylą się z troską nad kondycją adekwatnych instytucji lub środowisk i mamy to z głowy… do następnego razu.
Taki sam mechanizm dotyczy działań szkoły, we wszystkich kryzysowych sytuacjach, daleko mniej drastycznych niż wspomniane wyżej tragedie – szkolni pedagodzy, psycholodzy, zespoły wychowawcze, etc. wychodzą ze skóry, żeby wytłumaczyć dowolny wybryk czynnikami zewnętrznymi, raźno piłując gałąź, na której siedzą. Podczas gdy trwa to branżowe przerzucanie gorącego kartofla (analiza, kto „zawinił” bardziej – minister, dyrektor, wychowawca, pan/i od matematyki, rówieśnicy, rodzice), szukanie możliwych sankcji (czyli sposobów, by jednak z nich nie skorzystać) oraz zastanawianie się jak tu ochronić sprawcę przed traumą (konfrontacji z następstwami jego własnego czynu), prawdziwa ofiara jest w zasadzie pozostawiona sama sobie, a obserwatorzy tego cyrku (często również otoczeni troską pogadanek i warsztatów) zaczynają się czasem zastanawiać, czy rzeczywiście nią jest.
W takich wypadkach, najważniejszą staje się inscenizowana, amatorska, grupowa terapia, która, choć nie rozwiązuje problemu, gwarantuje chwilowe polepszenie samopoczucia hordy. Realna zbrodnia, szkolna bójka lub serialowa fikcja stają się narzędziem zbiorowego katharsis, a medialna relacja, zapalnikiem dla całej gamy instynktów stadnych. Widzowie, komentatorzy i profesjonaliści zdają się być zaskoczeni nie tyle rozmiarem dramatu, co samym jego zaistnieniem, tak, jakby przemoc była czymś, co pojawiło się dopiero współcześnie, jako efekt „szybko zmieniającej się rzeczywistości”. Rzeczywistości, której nie rozumieją, a dziwią się, że gubią się w niej ich dzieci. A przecież ani w Dojrzewaniu, ani w polskiej szkole czy uniwersytecie nic nowego się nie wydarzyło. Wszystkie zjawiska, które w jednej chwili stały się przedmiotem publicznej troski, są co najmniej tak stare jak nasz gatunek i obecne od zarania w każdym większym ludzkim zbiorowisku. Tragedie z udziałem młodzieży też nie są niczym niespotykanym. To, że dziś jesteśmy nimi bardziej poruszeni, wynika z intensyfikacji przekazu medialnego, a nie jedynie z wyjątkowości samych wydarzeń. A jednak, niezliczone komentarze wyrażają powszechną iluzję, jakoby „kiedyś to tego nie było”. Jakże to wygodna i nostalgiczna projekcja, wybielająca przeszłość, w której nie było Internetu i smartfonów, a przemoc znało się z amerykańskich filmów gangsterskich. Dzięki takiemu wyparciu, można przenieść odpowiedzialność z konkretnych ludzi na „bezosobowe” procesy, zachodzące gdzieś poza czyjąkolwiek świadomością, wyobraźnią i możliwością reakcji – zawsze nowe, wyjątkowe i nieprzewidywalne.
Można to uznać za reakcje naturalne (które chyba jednak powinny być kontrolowane przez profesjonalistów na ich własny użytek?), ale u ich podstaw leży niebezpieczna w swej powszechności iluzja prostoty i sprawczości – odsłania to bardzo silną potrzebę kontroli (bez rozumienia jej ułudy), charakterystyczną dla społeczeństw teoretycznie zorganizowanych na tyle, by móc „zarządzać ryzykiem”, ale podświadomie przerażonych swoją totalną niemocą. Tymczasem, stopień organizacji (cywilizacji) niczego tu nie gwarantuje i sprzyja raczej brakowi tak pożądanej kontroli niż jej sprawowaniu. Niezależne od tego, ludzie nadal chcą wierzyć, że wszelkiemu złu i nieprawidłowościom da się zapobiec, jeśli tylko znajdzie się „błąd w systemie”. To mit pedagogiczny i psychologiczny – bardzo popularny, ale fałszywy.
Jednym z jego najniebezpieczniejszych elementów jest wyobrażenie szkoły jako wszechwiedzącego i wszechmocnego (ale zarazem leniwego i nieudolnego) strażnika – szkoła jest w debacie publicznej często traktowana jako „ostatnia instancja”, decydująca o przyszłości jednostki, co jest absurdem, bo sama jest emanacją wartości społecznych, a nie ich źródłem. Nie może być lepsza i skuteczniejsza niż społeczeństwo, które ją stworzyło i być może właśnie to jest dla szukających prostych rozwiązań najtrudniejsze do przyjęcia. Trudno im się pogodzić z rzeczywistością, w której to niekoniecznie nauczyciele, szkoła, uczelnia czy rodzice zawiedli, a nawet gdyby, to i tak nie miało to decydującego wpływu na tych, którzy przestępstwo czy zbrodnię popełnili. Co charakterystyczne, wszystkie te ewentualne błędy i zaniedbania, odkrywane oczywiście post factum, tylko czekają na rytualne ujawnienie – są zawsze pod ręką, kiedy zachodzi potrzeba medialnego seansu terapeutycznego, bo… są po prostu nieuniknione (mam nadzieję, że jest oczywiste, że nie mówię tu o zachowaniach patologicznych). Żaden przecież człowiek, niezależnie od swej mentalności, świadomości czy wykształcenia, nie chodzi po świecie z podręcznikiem psychologii pod pachą i nie uczestniczy bez przerwy w szkoleniach z nawiązywania i podtrzymywania „właściwych relacji”. Nawet gdybyśmy założyli, że dotyczy to specjalistów, to nie istnieją dane potwierdzające ich wyjątkowość w tym względzie.
Ta bardzo ludzka potrzeba niemal aksjologicznego wytłumaczenia, zracjonalizowania sobie zła, a następnie choćby rytualnego zapanowania nad nim skutkuje paranoją działań pozornych i stawianiem piętrowych, zupełnie nierealistycznych wymagań wobec wszystkich podmiotów zaufania publicznego, które, nie posiadając niemal żadnych realnych narzędzi radzenia sobie z problemem, w obliczu nieuchronnej klęski stają się łatwo dostępnym kozłem ofiarnym, kanalizującym społeczne frustracje. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że, częściowo na własne życzenie, szkoła otwiera dziś listę tych podmiotów, udając przed swoimi użytkownikami, że może kontrolować coś, nad czym kontroli nie ma nikt.
Problem w tym, że rzeczy złe dzieją się nie dlatego, że „nikt do tego nie wymyślił stróża” albo dlatego, że ludzie nie przyswoili najnowszych ustaleń psychologii, ale dlatego, że dziać się mogą. I choć wsparcie wychowawcze i psychologiczne jest niezmiernie ważne, nie da się usunąć ryzyka przemocy, samotności czy alienacji z żadnego systemu społecznego czy instytucjonalnego. Nie stanie się tak, nawet gdybyśmy postawili psychologa przy każdym dziecku, w szkołach zaordynowano by uczniom tysiące antyprzemocowych warsztatów, nauczyciele i rodzice odbyli tysiące dodatkowych szkoleń z uważności, wspierania i włączania, a Adolescence miało kilkaset sequeli i remaków. Zjawiska patologiczne nie mają jednolitych przyczyn, które można przyszpilić i unieszkodliwić. Edukacja, system, instytucje – wszystkie te struktury mogą pomagać, ale nigdy nie będą doskonałe. A inne rozwiązania, które działałyby równie kompleksowo jak te niedoskonałe, jakoś nie powstały.
Nie zmienia to faktu, że w dyskusjach i analizach mnożą się oskarżenia i zarzuty wobec podmiotów, które społeczność postawiła sobie na straży swoich norm: szkół, policji… państwa. Tymczasem, instytucje nie są winne swojej… instytucjonalności. Zawsze będą je charakteryzować bezosobowość i bezwład. I nie pomogą tu medialne połajanki, pokazowe dymisje i kontrole sprawności biurokracji. Instytucje nie mogą reagować w czasie rzeczywistym – są po prostu strukturalnie obojętne. Nie mają czułości ani refleksu, by dostrzec kogoś w anonimowym tłumie. Nawet rodziny nie dają sobie z tym rady, bo niewiele różnią się swoim wpływem na rzeczywistość od jednostek. A to właśnie anonimowość jest najcięższą chorobą, dotykającą jednostki biologicznie przystosowane do życia w hordzie liczącej kilkanaście osobników, a nie w anonimowej, głuchej, ślepej i zdezorientowanej, wielomiliardowej, obojętnej sobie rzeszy przeciętniaków, dla których jedyną szansą na zaistnienie w świadomości innych miernot jest bycie ofiarą lub… jej dostarczenie. I z tym właśnie mamy zwykle do czynienia w dzisiejszych „zakłóceniach porządku publicznego”.
Jeśli więc życzymy sobie, żeby szkoła rzeczywiście odgrywała jakąkolwiek rolę w ochronie przed przemocą, to nie jako terapeuta, strażnik, detektor patologii czy mediator idealnej wspólnoty, bo w tych rolach raczej się kompromituje – nie z winy jednostek, lecz z powodu fałszywych oczekiwań wobec instytucji. Ta rola mogłaby natomiast polegać na uznanym za nienowoczesne uporczywym przypominaniu i upominaniu się o granice, konsekwentnym egzekwowaniu uniwersalnych reguł współżycia, a nie ich bezustannym, jałowym „dyskutowaniu”. Wcale nie w imię tresury, lecz szacunku – dla ewentualnych ofiar, nie dla sprawców. Zamiast produkować kolejne „dni refleksji i uważności”, w swojej masie wyprane z treści i znaczenia, szkoła mogłaby tworzyć ramy odpowiedzialności, w których nie zanika ofiara, a występku nie rozwadnia się w atmosferze zrozumienia totalnego. Nie jako odwet, ale jako konstytucję szkolnej (i nie tylko) społeczności. To nie oznacza rezygnacji z wychowania czy empatii – oznacza tyle, że empatia nie może być alibi dla społecznej bezradności i przeradzać się w puste gesty. Mniej rytuału, więcej proporcji.
Nie chodzi więc o to, by szkoła zapanowała nad złem dowolnym, tylko by nie udawała, że je rozumie i kontroluje. Była uczciwa wobec własnych ograniczeń, ale jednocześnie wymagała od siebie tego, co możliwe, a nie spektakularne i oczekiwane przez media społecznościowe i produkujących się w nich antypedagogicznych mesjaszy. Prawdziwe działanie ochronne nie polega na tym, że wszyscy będą mówić o przemocy – tylko na tym, że nie będzie się na nią godzić, gdy już się wydarzy. Odwaga nie polega na przeciwdziałaniu nieprzewidywalnemu, ale na reagowaniu w zgodzie z wartościami, które szkoła deklaruje. Jeśli dziś gdziekolwiek można by szukać rozwiązań, to właśnie w tym, by ktoś w końcu przerwał rytuał, spojrzał poza schemat oportunistycznych „działań naprawczych” i powiedział: to było złe – i nie będziemy tego renegocjować kolejnym paragrafem w statucie.
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.