Jak żyć? Połowa marca zmieniła nasze życie diametralne – to edukacyjne również. Nagle my – nauczyciele – musieliśmy przeorganizować nauczanie stacjonarne na zdalne, którego tak do końca nikt nie sprecyzował. Nauczać zdalnie, czyli jak? Przesyłać uczniom materiały? Prosić, by odsyłali nam wypełnione zadania w postaci zdjęcia na maila? Spotykać się na lekcjach online? Jeśli tak, to gdzie? Te i inne pytania zaczęłam sobie zadawać już na początku nauczania zdalnego, kiedy zostałam w domu z 14-letnim synem i 4-letnią córką.
„Będzie się działo!”, myślałam każdego dnia, a wezwanie „Ło matko!” towarzyszyło mi za każdym razem, kiedy otwierałam oczy (i usta również) ze zdumienia, słysząc kolejne doniesienia ministra edukacji o tym, w jak fantastyczny sposób polska szkoła radzi sobie z edukacją w tym trudnym okresie. Nie radziła sobie w ogóle. Zaczęli sobie radzić dyrektorzy i nauczyciele, którzy szukali racjonalnych i optymalnych sposobów na organizowanie uczniom nauki zdalnej. Coraz częściach dyskutowano na forach edukacyjnych, gdzie wielu nauczycieli szukało rozwiązań, inspiracji, wsparcia i pomysłu, jak zrobić, by było dobrze, kiedy dobrze nie jest.
„Przeczytaj, zrób, odeślij – jestem na NIE
Wielu nauczycieli i rodziców często alarmowało, że niektórzy edukatorzy postrzegają zdalne nauczanie jako zdalne zadawanie. Przeczytaj, zrób, odeślij. Pojawiły się też lekcje z dołączaniem filmików, dzięki którym uczniom miało być rzekomo łatwiej przyswoić nowe treści. Czy to wystarczy? Czy nauczyciel, który wysłał zadania, naprawdę uważa, że wszystko jest w porządku? A co z tym, co w edukacji jest najważniejsze? Z relacjami? Z rozmową? Z dopytaniem, czy aby na pewno ten sposób przygotowania materiałów i przekazania uczniom treści jest dla nich jasny, zrozumiały, czytelny? Czy takie „odhaczenie” wysłanych do zrobienia zadań naprawdę jest zdalną edukacją? Dla mnie nie. I choć w szkole ponadpodstawowej, w której pracuję, bardzo szybko wprowadzono regularne lekcje na Microsoft Teams, to zastanawiałam się, jak pracować w podstawówce, kiedy początkowo dostępu do tej platformy nie mieliśmy. Obserwując dodatkowo zmagania mojego syna ze zdalnym zadawaniem, który drukował po 11 stron z przedmiotu i próbował przyswoić treści, których ja – humanistka nie byłam mu w stanie już wytłumaczyć i widząc potęgujące się w nim poczucie gniewu oraz bezsensu własnej pracy stwierdziłam, że taka edukacja to fikcja. Nie mogę oczekiwać od ucznia, by zrobił i wysłał mi zadania, których być może nie rozumie. Było więc dla mnie jasne, że zdalne nauczanie to dużo, dużo więcej niż „przejrzyj materiały, odpowiedz pisemnie, odeślij”. Poza tym, najzwyczajniej w świecie, tęskniłam za swoimi uczniami, byłam ciekawa, co dzieje się u nich i ich rodzin, a o niektórych się po prostu martwiałam.
„Proszę pani, zapraszamy na Diskorda”
Rozwiązanie było jedno: zacząć działać. Jestem dość biegła w edukacji cyfrowej, ale potrzebowałam takiego rozwiązania, które byłoby funkcjonalne dla mnie i moich uczniów oraz dałoby im szybki dostęp do lekcji – szczególnie tym, którzy mają do dyspozycji tylko telefon lub mogą liczyć sami na siebie. Zaalarmowałam na grupie na Messengerze, którą utworzyliśmy już wcześniej z uczniami, że sama edukuję się w tym zakresie, by móc się z nimi wirtualnie spotykać. Długo nie trzeba było czekać. Odzew uczniów był szybki. Otrzymałam wiadomość: „Proszę pani, zapraszamy na Diskorda”. Okazało się, że to właśnie szóstoklasista zadbał o utworzenie lekcji online, dodał swoich kolegów i spędził ze mną popołudnie, by mnie przeszkolić. Dodatkowo inna uczennica nagrała dla mnie krótki tutorial, bym połapała się w diskordowej rzeczywistości. Udało się. Ustaliliśmy stały harmonogram lekcji i spotykaliśmy się regularnie. Na początku zawsze pytałam swoich podopiecznych o samopoczucie, wymienialiśmy klika zdań na temat codziennego życia, a potem przystępowaliśmy do pracy. W jaki sposób? Omawialiśmy lekcje, które były poprzednio i zadania, które uczniowie mieli wykonać samodzielnie. Udostępniałam uczniom swój pulpit i tłumaczyłam wątpliwości. Był to też czas na uzupełnienie tego, z czym mieli problem. Ustaliśmy bowiem, że jeśli czegoś nie wiedzą, to na lekcji online jest czas na to, by wspólnie zastanowić się nad trudnościami i je rozwiązać. Czy w lekcji biorą udział wszyscy uczniowie? Nie. Czasem jest ¾ klasy, czasem połowa. Mimo to nie zrażam się. Doceniam tych, którym się chce. Nagradzam plusami i ocenami wszystkich, którzy pracują. Nie stawiam jedynek. Cieszę się, że spędzamy razem ten trudny dla nas czas.
Co z tymi, których nie ma?
Obecnie spotykamy się już na Microsoft Teams, ale dla wszystkich uczniów, bez względu na to, czy są na lekcji online czy nie, utworzyłam padlet. Umieszczam na nim lekcje (materiały, zadania „stacjonarne”, zadania na LearningApps, Quizziz, Quizlecie) opatrzone datą, by mogli na bieżąco do niego zaglądać i odrobić lekcję. Czy sprawdzam wiedzę? Sprawdzam. Po omówieniu danej partii materiału przygotowuję pytania w formularzu Google i wysyłam uczniom link, który odsyłają poprzez jedno kliknięcie. Zadbałam też o zadania twórcze.
Lekcja online i kreatywność? No ba!
Jestem przekonana, że uczenie online nie zabija kreatywności. Wprost przeciwnie. Może rozwinąć pasje, rozbudzić chęć tworzenia. Jak to zrobić? Przed jedną z lekcji online wysłałam uczniom trzy karty Dixit, prosząc o napisanie krótkiego opowiadania. Jedynym warunkiem było umieszczenie w swojej wypowiedzi wybranego bohatera literackiego (w ten sposób nie tylko chciałam rozwinąć w uczniach umiejętność pisania, ale też sprawdzić, co pamiętają z lektur). Podczas lekcji online chętni uczniowie odczytywali swoje prace. Mimo że wszyscy mieli takie same karty, ich pomysły, zarys fabuły i dobór bohatera literackiego były skrajnie różne. To zadanie rozbudziło wyobraźnię niektórych moich podopiecznych. W prywatnej wiadomości otrzymałam pytanie: „Proszę pani. Czy mogę wysłać opowiadanie? Tylko trochę mnie poniosło, mam 1225 słów”. Czy to nie jest miód na nauczycielskie serce? Inne zadanie dotyczy zareklamowania swoich talentów (przy okazji lekcji dotyczącej „Przypowieści o talentach”). Uczniowie mogą wybrać, czy przygotują o sobie komiks, plakat czy nagrają filmik. Ich zadaniem jest umieszczenie gotowej pracy na wspólnym padlecie. Czy potrafią to zrobi? Tak! Nauczyłam ich na lekcji online! Na jednym ze spotkań, udostępniając uczniom swój pulpit, pokazałam, w jaki sposób mogą dołączyć swój materiał. Łączymy więc treści polonistyczno-wychowawczo-cyfrowe. Nie preferuję sposobu wysyłania mi zadań czy zdjęć na maila. Po co, skoro mam do dyspozycji tyle rozwiązań TIK?
Stary – nowy świat
Lekcje online są dla mnie niezwykle ważne. Dają mi poczucie satysfakcji i pozwalają kontynuować to, czego doświadczaliśmy w „starym” świecie. Zależało mi, by uczniowie wiedzieli, że to, co wypracowaliśmy przed pandemią nie pójdzie na straty, czyli nasze relacje i działania. Realizujemy więc projekt na eTwinningu i – co więcej – rozpoczęliśmy nowy! Właśnie teraz, w tym trudnym czasie.
Nie idealizuj – poszukuj!
Czy moje rozwiązania i metody są idealne? Z pewnością nie. Pewnie można by inaczej, lepiej. Wiem o tym, dlatego cały czas szukam, testuję, sprawdzam. Mimo kilkunastoletniego doświadczenia w pracy z młodzieżą nadal jestem otwarta na swoich uczniów, na nowe rozwiązania, nowe doświadczenia. Zamiast krytykować czy idealizować, warto spojrzeć w głąb samego siebie, dokonać autorefleksji. Być może uderzyć się w pierś. Warto po prostu chcieć, a jeśli się chce, a nie potrafi, wystarczy zapytać. I działać.
Notka o autorce: Izabella Bartol – nauczycielka języka polskiego w szkole podstawowej i podstawowej w Pile, doradca metodyczny w pilskim CDN, certyfikowany trener oświaty, ambasador programów Wiosna Edukacji i eTwinning, prelegent na ogólnopolskich konferencjach edukacyjnych, członek grupy SuperbelfrzyRP. Miłośniczka uczenia siebie i innych. Swoją edukacyjną pasją dzieli się na blogu „Polski z klasą”.