Na przestrzeni mijających właśnie trzech tygodni świat oszalał. Wszystko stanęło na głowie i wcale nie ma zamiaru prędko wracać na nogi. Upragniony moment, kiedy można zostać w domu, zamiast iść do pracy, stał się dla znacznej części przekleństwem. Teraz po prostu przestaliśmy z pracy wychodzić…
Pierwszy tydzień i drugi
Niemal od początku izolacji społecznej próbuję odnaleźć złoty środek. Kiedy jestem w pracy? Kiedy jestem w domu? Kiedy odpowiadam na pytania moich uczniów, przesyłane w wiadomościach? Kiedy jestem poza zasięgiem? Tyle pytań, na które wciąż nie do końca znajduję odpowiedzi.
W pierwszym tygodniu, jak doskonała większość nauczycieli, próbowałam „ogarnąć” zdalne nauczanie. Ustalanie proporcji pomiędzy wkładem własnym ucznia, a pracą na zajęciach było moim głównym wyzwaniem. Okazało się jednak, że nie tylko o dobrostan młodych powinnam zadbać. Pod koniec tygodnia czułam się i wyglądałam jak zombie. Pomyślałam: dość. Czas na zmianę.
Kolejne dni okazały się przynieść nieco stabilizacji. Już wiedziała, jak dobrze zaplanować ćwiczenia (tygodniowo, z uwzględnieniem wirtualnych spotkań). Jasno wytyczyłam sobie granice godzinowe, w których jestem dostępna w „sprawach szkolnych”. Poinformowałam o tym wszystkich uczniów i rodziców (uznałam, że to uczciwe rozwiązanie).
Trzeba przyznać, że całkiem nieźle minął mi ten drugi tydzień. Poczułam, że choć odrobinę kontroluję to, co się wokół dzieje. Praca między 8 a 17 (długo, ale przecież pomiędzy wkradały się rozmaite obowiązki domowe). Po 21 zero zaglądania do skrzynki pocztowej i mediów społecznościowych. Niby wszystko na swoim miejscu, a jednak…
I co dalej…
A jednak nie jest to szczytem moich marzeń. Zyskałam nieco porządku, ale mam wrażenie, że stało się to kosztem utraty spontaniczności. Wiem, wiem. Wychodzi na to, że sama nie wiem, o co mi chodzi... Być może nie wiem, być może jest to reakcją na obecną sytuację. Bo mam też wrażenie, że zakopując się w pracy, odsuwam od siebie informacje napływające ze świata (a one są umiarkowanie dobre, żeby nie powiedzieć: złe).
Mam też takie poczucie, że towarzyszące mi niepokoje i uczucia są w równym (a może znacznie większym) stopniu udziałem dzieciaków. Nie tylko moich prywatnych, ale wszystkich. Brak stabilizacji. Niepewność tego, co się stanie. Czy wreszcie: strach, co przyniesie jutro. Jak pomóc sobie i im? Czy rozmowy to jedyne, co mogę zaoferować?
Powiem uczciwie: nie mam pojęcia, jak długo to wszystko jeszcze potrwa i co będzie, gdy już się skończy. Głęboko wierzę jednak, że to, co teraz wypracujemy, relacje, które zbudujemy będzie wyjątkowe i trwałe. Myślę, że tylko poczucie wspólnoty, przynależności zapewni nam stabilizację i ułatwi przetrwanie. Więc tak, warto rozmawiać i nie mam zamiar z tego przywileju rezygnować. Choć są to chwile „wykradzione” z lekcji. Nie żal mi ani jednej sekundy.
Wierzę też, że w końcu dostrzeżemy (wszyscy, nie tylko „obudzeni”), co jest tak naprawdę ważne w edukacji. Czas uświadomić sobie że już dawno straciliśmy pozycję egzekutora wiedzy. Nie tędy droga. Jest szansa na to, by stać się w końcu towarzyszem w drodze do wiedzy. Mistrzem Yodą na miarę naszych czasów.
Notka o autorce: Joanna Krzemińska jest nauczycielką języka polskiego w Szkołach Prywatnych "Mikron" w Łodzi. Prowadzi własny blog edukacyjny Zakręcony Belfer, w którym ukazał się niniejszy artykuł. Należy do społeczności Superbelfrzy RP. Licencja CC-BY.