Edukacja to jeden wielki poligon doświadczalny. Od roku, prowadząc zajęcia w trybie zdalnym, wciąż uczymy się tego, jak mogłaby wyglądać nauka na odległość. Bez większego wsparcia systemowego, metodą prób i błędów. Nieustająco rozliczani przez nadzór, rodziców i siebie samych. I gdy już wydaje nam się, że wiemy, jak działać, okazuje się, że jednak nie do końca…
Edukacyjny matrix, kto mi zabrał ostatnich jedenaście miesięcy?
Patrzę na kalendarz i zadaję sobie pytanie: jak to możliwe? Jakim cudem ostatnie jedenaście miesięcy upłynęło, a ja tego niemal nie zauważyłam? Dopiero co otrzymaliśmy wiadomość, że przez jakiś czas wszyscy musimy pozostać w domach, bo pojawił się jakiś nowy, groźny wirus. Tymczasem minął prawie rok?! Mam poczucie, jakby wszystkie te dni przepłynęły mi niczym woda przez palce.
Pamiętam doskonale pierwsze dni społecznej izolacji. Chaos i dezorganizacja. Pospiesznie wyszukiwane narzędzia. Co godzinę szkolenie z innego programu, miliony koniecznych aplikacji. Wszystko to zaczynało przypominać wyścig: kto zainstaluje więcej aplikacji i z nich skorzysta. Kto zasypie swoich podopiecznych większą liczbą najciekawszych zadań, najbardziej rozwijających ćwiczeń, najlepszych rozwiązań.
Stan ten szybko wszystkich zmęczył. Już w maju pojawiały się głosy, że mniej znaczy więcej. Że nie warto szaleć. Że lepiej wybrać trzy narzędzia i się ich trzymać. Po prostu. Coraz więcej zajęć prowadzonych było w czasie rzeczywistym (choć oczywiście dochodziło do nadużyć związanych z niestosownymi zrachowaniami, jakoś przestawaliśmy się bać pokazywać własnych twarzy, nadać edukacji ludzkie oblicze). Jednak niepokój związany z tym, kiedy wrócimy do szkół pozostawał. Napięcie, które nie służyło nikomu, a mogło stanowić wytłumaczenie, by nie podejmować kolejnych kroków (po co ma się czegoś uczyć, skoro być może na dniach znajdziemy się znów pod tablicą w sali).
Stracony czas
Minęły: czerwiec, lipiec, sierpień i wrzesień. Drzwi szkół stanęły przed nami otworem, bo przecież mury nie zarażają i nie ma powodu, by się obawiać. Nieśmiało pojawiały się spostrzeżenia, że za chwilę znów wrócimy wszyscy przed ekrany. Jednak woleliśmy nie przyjmować tego do wiadomości. Trochę na własne życzenie, a trochę powodowani zmęczeniem doświadczeniami wiosennymi, zmarnowaliśmy dany nam na szersze przygotowania czas. Nie wykorzystaliśmy szansy, by przemyśleć, co jest tak naprawdę ważne w edukacji. I zastał na październik, a wraz z nim, powrót do zdalnego nauczania.
Technicznie byliśmy nieco lepiej przygotowani. Ale czy to wystarcza? Czy wiedza o tym, na jakiej platformie poprowadzę zajęcia i z jakich źródeł skorzystam wystarczy, by zbudować pełnowartościową lekcję? W mojej ocenie nie. Choć oczywiście, znacznie ułatwia to pracę. Nadal jednak, w moim poczuciu, umyka to, co najważniejsze.
Patrzę na to, co dzieje się w nauczycielskich grupach (media społecznościowe znacznie ułatwiają wymianę myśli i pomysłów, chwała im za to) i zastanawiam się: dokąd zmierzamy? Widoczna jest znacząca zmiana w zakresie wykorzystania zdobyczy technologicznych. Sensownie byłoby zatem uznać, że nastąpiła zmiana, zwrot ku nowoczesności w edukacji. A jednak… Jest to zmiana w dużej mierze pozorowana. Wszak nie o narzędzia w tej nowoczesności chodzi.
Człowiek, przede wszystkim człowiek
Myślę, że tak długo, jak długo na pierwszym miejscu stawiać będziemy technologię, tak długo nie ruszymy z miejsca. Nie potrzebujemy dwudziestu szkoleń z wykorzystania tablicy multimedialnej (nie umniejszając ich roli, bo warto umieć posługiwać się dostępnym sprzętem) czy kolejnych webinariów związanych z aplikacjami. Potrzebujemy rozmowy. Dostrzeżenia, że szkoła to przede wszystkim ludzie. Nie tylko uczniowie (choć jasnym jest, że są oni ważni), ale również nauczyciele. Wszak, kierując się złotą zasadą, najpierw powinniśmy zadbać o siebie, by móc zadbać o innych.
Tak sobie myślę, że zjawisko, które obserwujemy obecnie w polskiej edukacji nieco podobne jest to zabawy programami zmieniającymi wygląd (szczerze powiedziawszy, jeden z nich skłonił mnie do powyższych przemyśleń). Dzięki chytrym sztuczkom otrzymujemy całkiem zmieniony, niemal doskonały obraz. Tyle, że nijak ma się on do rzeczywistości. Sami zobaczcie. Niby moje włosy zmieniły kolor, ale tak naprawdę, to zmiana pozorowana, iluzja. W istocie wszak, nic się nie zmieniło.
Notka o autorce: Joanna Krzemińska jest nauczycielką języka polskiego w Szkołach Prywatnych "Mikron" w Łodzi. Prowadzi własny blog edukacyjny Zakręcony Belfer, w którym ukazał się niniejszy artykuł. Należy do społeczności Superbelfrzy RP. Licencja CC-BY.