Wodzowie starożytni, by mieć pewność skutecznej walki i oddania swoich żołnierzy, przed bitwą na podbijanych terytoriach palili własne okręty, aby uniemożliwić ucieczkę. Do skutecznego działania potrzebna jest m.in. silna motywacja i przekonanie o słuszności własnego działania. Czasem przywódca wzmacnia je likwidacją drogi odwrotu. Ministerstwo Edukacji jest jak przywódca na polu bitwy, który właśnie przypomniał sobie, że przecież nie zjedli jeszcze śniadania. Na polu walki o dobrą, nowoczesną polską szkołę pozostali tylko harcownicy, którzy prentują oręż i kunszt bojowy przed zasadniczą bitwą, jednak to nie oni wydają rozkazy.
W sytuacji odwrotu, trudno sobie wyobrazić, by troskliwi polscy rodzice mogli zrobić cokolwiek innego, niż przyklasnąć najnowszej propozycji MEN. Nie rok, ale dwa nie muszą dzieci posyłać na front.
Rodzice, którzy posłuchali zachęty i odważnie posłali dzieci do szkoły, pewnie czują się teraz wystawieni do wiatru albo gorzej: może nawet czują się złymi rodzicami. W końcu wysłali dzieci do tych strasznych, nieprzyjaznych i nieprzygotowanych szkół. Może skrócili dzieciom dzieciństwo? Może narazili na niewygody i niebezpieczeństwa?
W Ministrstwie Edukacji Narodowej od kilku lat klują się pomysły na polską szkołę. Powstała nowoczesna podstawa programowa, uwzględniająca potrzeby dzisiejszego i przyszłego społeczeństwa, pojawiają się pomysły wspierające rozwój istotnych kompetencji: informatycznych, matematycznych albo dotyczących przedsiębiorczości. Powstał koncept obniżenia wieku szkolnego, dla zwiększenie szans edukacyjnych dzieci i uwolnienia miejsc w przedszkolach. „Cywilizacyjna zmiana, jaką jest jak najwcześniejsze objęcie dzieci zorganizowaną edukacją, zapewnia im szybszy rozwój, wcześniejsze odkrywanie ich talentów i korygowanie ewentualnych deficytów. Chcemy, aby pod tym względem polskie dzieci miały warunki porównywalne z ich europejskimi rówieśnikami” - można dzisiaj przeczytać na stronie MEN-u. Znacznie gorzej jest już z realizacją tych projektów.
Reforma sześciolatków to jeden z najgorzej przeprowadzonych projektów zmian systemowych w państwie. Studenci na studiach (na wielu kierunkach) powinni uczyć się na tym przykładzie, jak nie powinno się robić reform. Instrumentalne potraktowanie rodziców w delikatnej dla nich sferze, brak dobrej i skutecznej polityki informacyjnej, brak dynamicznych działań, zmarnowanie kilku lat na jałowe spory, brak całościowego podejścia do edukacji wczesnoszkolnej - oto grzechy główne kierownictwa MEN.
Samo opóźnienie reformy niewiele zmieni, bo to nie brak czasu jest przyczyną nieprzygotowania szkół. Upływają właśnie trzy lata od ogłoszenia zmian. Przede wszystkim jest nią brak podjęcia inicjatywy. Grozi nam więc jeszcze grzech zaniechania. Tymczasem, reforma sześciolatków to bardzo dobry moment na gruntowną zmianę szkoły całej edukacji wczesnoszkolnej.
Szkoła jest przedmiotem niekończącej się debaty: ministrów, dyrektorów, ekspertów. Rozprawiają o niej rodzice na szkolnych korytarzach, debatuje się przy obiedzie. Częsty wniosek: szkoła nie spełnia oczekiwań i trzeba ją radykalnie zmienić. Oczywiście, co innego mówić, co innego działać, a jeszcze co innego - być gotowym na zmianę. Dużą zmianę.
Na czym polegać ma przygotowanie szkoły na przyjęcie sześciolatków i jak powinno zmienić się całe nauczanie wczesnoszkolne? To jeden kierunek zmian. W końcu, czy siedmio- albo ośmiolatek tak bardzo różni się od sześciolatka? Dalej chce się bawić, dalej gotowy jest do poznawania przez doświadczanie. Ma ogromny potencjał i gotowość do tego, by odkryć w sobie gwiazdę stadionu, wielki talent aktora, nieprzeciętnego konstruktora lub pasję badacza.
Dlaczego więc nie postawić śmiałej tezy: każda szkoła jak centrum nauki! Nieprzerwana popularność Centrum Nauki Kopernik jest dowodem na atrakcyjność wiedzy i wskazówką, jak organizować przestrzeń edukacji. Jednak niech Kopernik będzie – jak dotychczas – od święta. Na co dzień niech dzieci przychodzą do swoich lokalnych centrów nauki – do swojej szkoły. Jeśli ważne jest „rozwijanie predyspozycji i zdolności poznawczych dziecka” oraz „kształtowanie u dziecka pozytywnego stosunku do nauki oraz rozwijanie ciekawości w poznawaniu otaczającego świata i w dążeniu do prawdy” jak można przeczytać w podstawie programowej, to należy to robić w oparciu o najlepsze istniejące i sprawdzone wzorce. Jeśli ciekawość i chęć do nauki wzbudza interaktywna przestrzeń – jak w CNK – i warsztatowa forma zajęć – jak w Uniwersytecie Dzieci – to należy te wzorce przenieść do szkoły. Niewykonalne? Być może. Ale tylko tam, gdzie ludzie postawią opór. Główny problem to chęć (a raczej jej brak) dokonania zmiany. Małe dziecko chętniej, niż zabawkami prosto ze sklepu bawi się garnkami i pokrywkami, czyli tym co jest pod ręką, czego używają dorośli w codziennym życiu. Podobnie może być w szkole. By zainteresować dzieci astronomią, nie trzeba stawiać drogiego obserwatorium astronomicznego w każdej szkole. By poznać prawa natury, nie jest potrzebne skomplikowane laboratorium. Często wystarczy puszka po coca-coli, miska z wodą, mydło, folia aluminiowa ... i przede wszystkim nauczyciel-animator, który razem z dziećmi przeprowadzi doświadczenie i pozwoli im naocznie przekonać się „jak to działa”.
By szkoła stała się centrum nauki nie trzeba montować cyklotronu, ale trzeba odważyć się przestawić meble w klasie w taki sposób, by obecna przestrzeń słuchania stała się przestrzenią wspólnego działania. Lekcje w takiej szkole prowadzone są w formie warsztatów, doświadczeń, inscenizacji, itp. Ściany klasy przestają służyć jako tło dla okazjonalnych gazetek, a zaczynąją być nośnikiem informacji i źródłem inspiracji, a nawet miejscem zabawy. Bo dlaczego na przykład nie powiesić na nich tablic zmazywalnych, na których dzieci mogą rysować rebusy, grać w kółko i krzyżyk albo pokryć ich farbą magnetyczną, która umożliwi przyczepianie różnych ruchomych obiektów, choćby figur szachowych, które umożliwią toczenie pojedynków na przerwach.
Dobra szkoła to taka szkoła, która motywuje do nauki i nie zabiera dzieciństwa, lecz je przedłuża, bo nauka może być najlepszą zabawą - wówczas też jest najbardziej skuteczna. Wiedzą o tym sześciolatki, bo są praktykami. Obserwują z bliska przyrodę (dlaczego mrówka ma sześć nóg, a pająk osiem?). W naturalny sposób przejawiają skłonność do naukowego myślenia, stawiając hipotezy i dążąc do ich udowodnienia lub obalenia (czy mucha poradzi sobie na szklanym suficie?). Do tego są przedsiębiorcze – w ciągu jednej lekcji mogą zrobić całą farmę wiatrową.
Czy właśnie to ma Ministerstwo Edukacji na myśli, dając szkołom więcej czasu? Reforma była przygotowana z myślą o wyrównaniu szans edukacyjnych polskich dzieci względem ich rówieśników w innych krajach. Czytając przed wyborami program rządzącej partii można było odnieść wrażenie, że edukację wreszcie powiązano z innowacyjną gospodarką, zwiększając tym samym Polaków szansę na cywilizacyjny skok. Jednak rozciągnięcie reformy w czasie to przecież nie wiatr w żagle, lecz ustawienie się bokiem do wiatru. Grozi nam wywrotka przy silniejszych podmuchach. Czy naprawdę mamy czas?
Tymczasem na świecie w edukacji wrze. Konieczność gruntownej zmiany dyskutuje się nawet w kraje o wysoko uznanych systemach. U nas pojawiło się wielu innowatorów, ekspertów, twórców i rzeczników zmiany paradygmatu edukacji. Choć podziwiani i słuchani z zaciekawieniem, każdy postrzegany jest raczej jako „jurodiwyj”: z jednej strony mędrzec, z drugiej wariat.
Jest bardzo dużo do zrobienia. Kto i kiedy w końcu zawoła: „wszystkie ręce na pokład”?
Agata Wilam jest prezesem Fundacji Uniwersytet Dzieci. Uniwersytet Dzieci to nowoczesna edukacja wzorowana na wykładach i warsztatach akademickich, adresowana do dzieci w wieku 6-13 lat i przystosowana do ich możliwości percepcyjnych i poznawczych. Działa w czterech ośrodkach – w Warszawie, Krakowie, Olsztynie i we Wrocławiu.