Enigmatyczny tytuł niniejszego artykułu zaczerpnąłem z Ustawy o zmianie ustawy o systemie oświaty oraz niektórych innych ustaw, uchwalonej przez Sejm w dniu 7 kwietnia br. Prawniczo-bełkotliwy zapis kryje w sobie bodaj najważniejszą zmianę, jaką w ostatnim czasie wprowadzono w polskim systemie oświaty. I - uwaga - moim zdaniem jest to zmiana na lepsze! Fakt, że na podobnej zasadzie, jak z kozą rabina, którą mądry rebe kazał dokwaterować do koszmarnie zatłoczonego mieszkania, a później wyprowadzić, powodując tym poczucie, że zrobiło się zdecydowanie luźniej. Tym niemniej, w gęstych oparach absurdu spowijającego za sprawą reformy Zalewskiej polską szkołę, czuć niewielki powiew świeżego powietrza. A rzecz dotyczy egzaminu ósmoklasisty.
Nie ulegnie on poszerzeniu!
Przypomnę, że wprowadzony od 2019 roku egzamin obejmuje trzy przedmioty: język polski, matematykę i język obcy. Do tego zestawu miał dołączyć przedmiot czwarty, do wyboru spośród: historii, biologii, geografii, fizyki i chemii. Tak stanowił wspomniany w tytule pkt. 4 w art. 44zu ust. 3 ustawy o systemie oświaty, który jednak został właśnie uchylony. Egzamin ósmoklasisty pozostanie zatem trzyczęściowy. I chociaż proces legislacyjny jeszcze się nie zakończył, to biorąc pod uwagę zgodne głosowanie „za” posłów partii rządzącej oraz większości opozycji, zmianę można uznać za przesądzoną.
Przy okazji, na mocy tej samej ustawy egzamin ósmoklasisty przeniesiono już na stałe na maj, w związku z czym ogłaszanie wyników odbywać się będzie po zakończeniu roku szkolnego. A pochylając się nad niedolą roczników poszkodowanych przez pandemię, o kolejne dwa lata przedłużono ograniczenie wymagań egzaminacyjnych, szczególnie istotne w zakresie języka polskiego. Jedno i drugie również sensowne i godne poparcia.
Na tym mógłbym zakończyć krótkie, radosne doniesienie, ale intryguje mnie, dlaczego zdecydowano się na takie zmiany. W uzasadnieniu projektu ustawy czytamy, że wynikły one „z postulatów zgłaszanych do Ministerstwa Edukacji i Nauki przez środowiska nauczycieli i rodziców, którzy wyrażali obawy, że egzamin ósmoklasisty z czwartego przedmiotu do wyboru powoduje konieczność skupienia się ucznia na jednym (wybranym) przedmiocie kosztem przedmiotów pozostałych”. Cóż, postulaty takowe były na pewno, sam miałem w nich swój udział. Zastanawia mnie jednak, dlaczego władza, która, wprowadzając bezsensowną reformę Zalewskiej, przez sześć lat konsekwentnie ignorowała głos środowiska oświatowego, nagle stała się wrażliwa na jego postulaty?
Być może po prostu postanowiono nie potęgować kosmicznego bałaganu, oczywistego już chyba dla wszystkich. Być może – choć trudno w to uwierzyć – ktoś zorientował się wreszcie, że dodatkowe obciążenie już i tak zmaltretowanych siódmo- i ósmoklasistów, może jeszcze bardziej spotęgować falę zaburzeń psychicznych w tej grupie młodzieży. Najprawdopodobniej jednak za decyzją stoi zwykły pragmatyzm. Mimo zapewnień ministra Czarnka, że nauczycieli nie brakuje, tak samo jak miejsca w systemie dla uczniów z Ukrainy, do kierownictwa MEiN dociera już skala kłopotów kadrowych, z jakimi borykają się szkoły. Byłoby całkowitą kompromitacją gdyby za rok okazało się, że fizykę lub chemię pragnie zdawać… mniej niż 1% całego rocznika. Wcale nie dlatego, że to trudne przedmioty – w istocie są znacznie mniej obszerne i łatwiejsze do zrozumienia niż trzy pozostałe, pamięciowe „kobyły”, ale ze względu na brak nauczycieli. Uczniowie niechętni uczeniu się książki telefonicznej na pamięć (a do tego sprowadza się biologia, geografia i historia w obecnej wersji podstawy programowej), za to z ambicjami kształcenia się w kierunkach ścisłych, jeszcze bardziej nakręciliby rynek korepetycji, wysysając ze szkół podstawowych pozostałą tam resztkę fizyków i chemików. W pewnym momencie nie dałoby się już zrzucić odpowiedzialności na rzekomo nieudolnych dyrektorów szkół i złe samorządy. Schodząc z linii strzału władze MEiN zyskują możliwość pudrowania stanu faktycznego przez kolejne lata, bo uwiąd kształcenia przyrodniczego będzie postępować lokalnie, bez rychłego przełożenia na ogólnokrajowe wskaźniki.
Mimo to, zmianę oprotestowała Anna Zalewska, powołując się, a jakże, na głosy środowisk naukowych, nauczycielskich i rodzicielskich, jakie podobno do niej docierają. Wyraziła żal, że zrezygnowano z możliwości pozbawionej biurokracji kontroli poziomu nauczania i zapowiedziała próbę przekonania władz MEiN do przywrócenia pierwotnej koncepcji. Nic nie osiągnie, bo nie po to wprowadzono zmianę, by się z niej wycofywać, a poza tym obecny szef resortu traktuje swoją poprzedniczkę niczym morowe powietrze.
Bardziej niespodziewane jest, że interpelację w podobnym duchu wystosowała do ministra grupa posłów Lewicy. Zawarli w niej, między innymi, takie oto stwierdzenia:
Egzaminy z przedmiotów przyrodniczych sprawiają, że uczniowie nie zaniedbują obowiązku uczenia się tych przedmiotów. To z kolei prowadzi do tego, że są oni lepiej przygotowani do percepcji bardziej skomplikowanych zagadnień, które przygotowują ich do edukacji na kolejnych szczeblach. Jednakże wbrew światowym tendencjom w Polsce w ostatnich latach obserwowany jest ciągły spadek poziomu wiedzy uczniów będących absolwentami szkół podstawowych w zakresie nauk przyrodniczych. Alarmują o tym chociażby nauczyciele liceów.
Decyzja o odstąpieniu od egzaminu z czwartego przedmiotu, do którego od lat przygotowywali się nauczyciele, wydawnictwa, a także Centralna Komisja Egzaminacyjna, budzi uzasadniony niepokój. Tym bardziej, że w obecnych czasach, kiedy młodzi ludzie czerpią wiedzę z różnych źródeł, umiejętność analitycznego myślenia i krytycznego selekcjonowania informacji, wydaje się być bezcenna. Nie ma lepszego sposobu kształcenia takiego właśnie myślenia krytycznego niż nauka przedmiotów przyrodniczych, odwołujących się do faktów, wymagających rzetelnego sprawdzania źródeł informacji i ich analizowania. Jeżeli polska szkoła ma odpowiedzialnie przygotowywać młodych ludzi do świadomego życia w XXI wieku, nie może dawać uczniom sygnału, że nauki przyrodnicze nie mają znaczenia. A rezygnacja z tej części egzaminu ósmoklasisty, zapewne będzie dla nich właśnie takim sygnałem.
Najkrócej mówiąc zatem, zdaniem autorów interpelacji, perspektywa egzaminu w największym stopniu skłania do nauki, a kując do testów uczeń "przygotowuje się do percepcji bardziej skomplikowanych zagadnień". Brawo! Traktuję to jako twórczy wkład posłów Lewicy do dorobku pedagogiki. A już zupełnym kuriozum jest dla mnie twierdzenie, że nauczyciele od lat przygotowywali się do tych egzaminów. Od lat, to nauczyciele przygotowywali się przede wszystkim do ogarniania bezsensownej podstawy programowej, a następnie – za sprawą pandemii – zdalnego nauczania. Perspektywę kolejnego egzaminu traktowali jako dopust boży – jeden z bardzo wielu, jakie w ostatnich latach zafundowała im władza. Litościwie nie skomentuję pozostałej części tej interpelacji, zaś wniosek z całości mam taki, że posłowie Lewicy nie mają bladego pojęcia o prawdziwych źródłach problemów polskiej szkoły.
Oczywiście dobra decyzja Sejmu nie rozwiązuje żadnego systemowego problemu. Uczniom jednak oszczędza jeszcze jednego, dodatkowego obciążenia. A skoro uczniom, to również ich rodzicom i nauczycielom. Naprawdę należy się z tego cieszyć. Ja się cieszę! A przynajmniej pocieszam, że najdłuższą nawet drogę zaczyna się od pierwszego kroku.
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.