Natrafiłam ostatnio w Internecie na anonimowy cytat odnoszący się do [naszej polskiej] szkoły: „Człowiek uczy się przez całe życie, z wyjątkiem lat szkolnych”. Jestem pełna podziwu dla nieznanego autora, który tak krótko i dosadnie opisał szkolną rzeczywistość, która dotyczy przecież setek tysięcy, lepszych czy gorszych, uczniów w całym kraju.
Staje się ona koszmarnym doświadczeniem nie tylko dla uczniów słabych, bo ci po prostu nie dają sobie rady z realizacją szkolnego programu, lecz jest nie do zniesienia także, a może przede wszystkim, dla zdecydowanej większości uczniów średnio uzdolnionych, którzy za wszelka cenę starają się sprostać wymaganiom nauczycieli, choć często wychodzi im to mizernie.
Proces, który dokonuje się w szkołach, trudno nazwać nauką. Są to raczej nieprzemyślane, bezcelowe i mechaniczne czynności nauczyciela, które służą jedynie wyszkoleniu uczniów w pamięciowym i bezrefleksyjnym przyswajaniu materiału szkolnego. W szkole nie jest ważną długotrwała wiedza i wcale nie chodzi o nauczenie czegokolwiek.
Wydawać by się mogło, że w czasach, gdy tyle się mówi o dostosowywaniu wymagań do możliwości uczniów, zasada 3 x Z (zakuć, zdać, zapomnieć) straciła na aktualności. Nic bardziej mylnego! Gdy widzę, jak moja córka, uczennica pierwszej klasy liceum, przychodzi po szkole zrozpaczona, bo pani od angielskiego zadała do nauczenia się w ciągu dwóch dni 140 słówek, a pan od historii będzie na najbliższej lekcji pytać od początku roku, bo zbliża się koniec semestru, więc musi wystawić oceny, to nieraz ogarnia mnie wściekłość na nauczycieli. Nauczycielka francuskiego – też z uwagi na koniec semestru – zadaje z lekcji na lekcję pracę pisemną na co najmniej stronę maszynopisu. Do tego matematyczka zadaje prace domowe na poziomie rozszerzonym i zupełnie nie przejmuje się tym, że zaledwie trzy-cztery osoby wiedzą, o co w nich chodzi.
Moja córka nie należy wprawdzie do superuzdolnionych, ale jest bardzo ambitna i naprawdę solidną uczennicą. Jak może stara się spełniać oczekiwania nauczycieli (czy uczenie się powinno polegać na spełnianiu oczekiwań nauczycieli?), ale niestety fizycznie, a raczej psychicznie nie jest w stanie sprostać wszystkim wymaganiom w sposób, który by ją satysfakcjonował. Dlatego zdarza się, że przychodzi ze szkoły mocno zdołowana, bo z jakiejś klasówki dostała tylko trójkę, mimo że się do niej dobrze przygotowała. „No i po co ja się tyle uczyłam? Wystarczyło przejrzeć tematy i na jedno by wyszło”.
W takich sytuacjach muszę jej przypominać, że uczy się dla siebie, a nie dla nauczyciela, i że ważniejsza niż ocena z przedmiotu jest zdobyta przez nią wiedza. Po cichu zastanawiam się jednak, że tak naprawdę to tę wiedzę nauczyciele mają w głębokim poważaniu i dlatego jako dorośli ludzie niemal nic nie pamiętamy z tego, czego „uczyliśmy się”, a raczej co staraliśmy się sobie przyswoić w szkole.
W ostatnich dniach szał zadawania obszernych prac domowych z dnia na dzień, zapowiedzianego przepytywania od początku roku i niezapowiedzianych kartkówek sięgnął zenitu. Zaczęłam więc namawiać córkę, by zrobiła sobie dzień przerwy i po prostu nie poszła do szkoły. Tylko w jedno popołudnie niech się zrelaksuje, wyjdzie na spacer, poczyta fajną książkę. Zaproponowałam jej nawet, że jak chce, to może jeden dzień zostać w domu, żeby odpoczęła i odespała, bo rzadko kładzie się przed północą. Nie było nawet mowy! „Czy ty wiesz mamo, jakie miałabym zalęgłości? Sama sobie bym zaszkodziła!” – odpowiedziała moja pociecha, wzięła książki i poszła się uczyć.
Zastanawiam się, czy z niewiedzy, czy z konieczności dowartościowania się, każdy nauczyciel za najważniejszy uznaje przedmiot, którego uczy. W efekcie okazuje się, że w szkole nie są ważni uczniowie, a zaczynają się liczyć jedynie przedmioty nauczania. Nikogo nie obchodzi, czy uczeń daje sobie radę ze wszystkimi szkolnymi obowiązkami, ważne żeby materiał ze wszystkich przedmiotów został w całości „przerobiony”. Porządek zostaje całkowicie odwrócony – to nie program nauczania jest dla ucznia, ale uczeń jest dla programu. Dlatego nie mają znaczenia kondycja psychiczna ucznia i jego możliwości psychorozwojowe tylko to, na jakim etapie realizacji materiału jest nauczyciel.
Słuchając relacji innych rodziców i patrząc na moja córkę, ze smutkiem muszę przyznać, że polska szkoła nie uczy dzieci, polska szkoła realizuje jedynie programy nauczania, a nauczyciele zamiast zachęcać i wprowadzać uczniów w fascynujący świat wiedzy, zamiast być przewodnikami i mentorami, stają się biurokratami, kurczowo trzymającymi się bezdusznych zapisów.
Nic wiec dziwnego, że uczniowie nie lubią chodzić do szkoły, że nie lubią matematyki, a nawet lekcji WF-u! Jest rzeczą niepojętą, że młodzi ludzie, dla których ruch i wszelkiego rodzaju aktywność, w tym fizyczna, są czymś naturalnym, unikają zajęć sportowych. Z drugiej jednak strony jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, gdy pani czy pan od WF-u – trzymając się ściśle programu nauczania – realizuje po kolei wszystkie hasła programowe, nie zważając na zainteresowania czy możliwości swoich uczniów...
Drodzy Nauczyciele, przestańcie wreszcie zachowywać się jak bezduszne cyborgi. Nie pracujecie z zaprogramowanymi robotami, tylko z wrażliwymi młodymi ludźmi, których nie można obarczać pracą ponad siły, bo to może im tylko zaszkodzić, nawet jeśli zrealizują cały program nauczania.
(Gazeta Szkolna, 31.01.2008)