W mojej szkole, jak pewnie w wielu innych, trwała dyskusja na temat tego, by zakazać używania telefonów komórkowych przez uczniów. Dyskusja rozgorzała również w mediach w związku z wprowadzeniem zakazu używania telefonów w szkole we Francji, a The Guardian przynosi informację, że w chińskiej prowincji wprowadza się zdecydowane ograniczenia korzystania z telefonów w pracy domowej uczniów ze względu na wzrastające problemy uczniów ze wzrokiem - populacja uczniów z krótkowzrocznością sięga już nawet do 70%. W Singapurze jest najwyższa i wynosi już 80%. Temat szkodliwości telefonów powraca co jakiś czas, niestety bez pogłębionej dyskusji i refleksji. A jest on bardzo ważny i wielowymiarowy.
Wystąpienia prelegentów na IINSPIR@CJACH 2018 dały mi argumenty i wzmocniły moje przekonanie, że smartfon może być w szkole bardzo użyteczny, tak jak jest użyteczny w życiu. Szczególnie zapadło mi w pamięć wystąpienie Lechosława Hojnackiego pt. Wychowanie do życia wśród smartfonów, w którym prelegent nawoływał, by „kochać smartfony, bo tak szybko odchodzą” i Beaty Chodackiej Wychowawcze T(r)iki, pokazującej jak bardzo przydatnym urządzeniem jest telefon w klasie i poza nią. Podczas szkolnych wycieczek uczniowie mogą posługiwać się mapą, szukać konkretnych lokalizacji, zamówić pizzę, kupić bilety, wyszukać informacje o ciekawych miejscach, skanować kody QR w muzeach. Mogą dokumentować swoją wycieczkę, wysyłać wiadomości i zdjęcia do rodziców. A w szkole mają przecież w telefonach kalkulatory, zegar i terminarz, dyktafon, aparat fotograficzny, notatnik a przede wszystkim internet i dostęp do social mediów. Mogą mieć aplikacje do nauki słówek, różne logiczne i słowne gry, a przede wszystkim pliki muzyczne. Większość tych narzędzi można wykorzystać w celach edukacyjnych.
Również ze względu na Dzień Bezpiecznego Internetu temat smartfonów i korzystania z internetu na urządzeniach mobilnych jest bardzo aktualny. Wśród prelegentów w teatrze Palladium z okazji DBI pojawili się znowu Superbelfrzy z bardzo wartościowymi, ale też odmiennymi i wzajemnie uzupełniającym się wystąpieniami. Prof. Jacek Pyżalski wskazał na to, czego nie chcą dostrzec przeciwnicy technologii w szkole; że ci, którzy straszą internetem innych - sami się go boją (a niestety dużą grupę stanowią tu nauczyciele), że to nie rzecz w tym, ile czasu spędzamy online, ale jak spędzamy ten czas. Czy należymy do tych, co twórczo korzystają z internetu, czy tylko jesteśmy biernymi odbiorcami? Czy faktycznie jesteśmy online cały czas? Czy to jest pojęcie, które znaczy nadal to samo? Słuchając muzyki z internetu czy edugadek i gotując w tym samym czasie, jestem online czy offline? Kiedy mój syn łapie pokemony z kolegami i przemierza kilka kilometrów przy tej okazji, jest online czy offline? Granica nie jest taka wyraźna, prawda?
Ważne jest co robimy jako rodzice – czy dajemy dziecku telefon czy tablet już wtedy, kiedy siedzi na nocniku, podczas podróży samolotem, wtedy, kiedy chcemy popracować dla świętego spokoju? Czy też razem z nim serfujemy po tym świecie, pokazując gdzie są rafy, gdzie płycizny, a gdzie zbyt niebezpieczne i nie wiadomo co kryjące głębie? To samo dotyczy nauczycieli. Czy zakazujemy uczniom telefonów, bo one służą do filmowania i nagrywania szacownych pedagogów, bo młodzi ludzie za ich pomocą nękają rówieśników (tak jakby nie robili tego w realu), czy w końcu dlatego, że zamiast rozmawiać siedzą z nosem w telefonie, wymieniając się właśnie wtedy zdjęciami, memami czy wiadomościami? Oczywiście umiar jest pożądany, kontrola również, ale przede wszystkim potrzebna jest nam refleksja. Problemem nie jest telefon, nie jest nim internet, problemem nie są uczniowie, problemem jest brak relacji, komunikacji i brak wzajemnego szacunku.
Były rzecznik praw dziecka Marek Michalak mówi, że dzieci najczęściej mówią o tym, że najważniejsze jest dla nich prawo do wyrażania własnego zdania. Rzadko pozwalamy dzieciom na to, by powiedziały, co myślą, by przekonały nas do swoich racji, by mogły w ten sposób również poddać swoje poglądy autorefleksji. Zazwyczaj robimy to w dobrej wierze, sądząc, że my rodzice i nauczyciele wiemy, co jest dla naszych dzieci najlepsze. Czy rzeczywiście w tym tak zmieniającym się świecie wiemy jeszcze cokolwiek?
Prof. Pyżalski mówi jeszcze o tym, że często zamiast pytać dzieci i młodzież, zakładamy, że my wiemy, jak jest. Mówimy, że ta młodzież jest zupełnie inna, że za naszych czasów… Tymczasem, jak podkreśla często specjalista od cyberprzemocy to pokolenie w zakresie potrzeb rozwojowych nie różni się od wcześniejszych pokoleń. Młodym ludziom ciągle potrzeba akceptacji, relacji, bycia ważnym i szanowanym. Potrzebują autonomii, wolności, zabawy, żeby wspomnieć tylko kilka podstawowych potrzeb. Internet jest tylko narzędziem do ich zaspakajania, ale najczęściej przy zdrowych relacjach, pozostaje jedynie jednym ze sposobów na realizowanie swoich pasji, uczenie się, nawiązywanie kontaktów, wyrażanie siebie czy rozrywkę.
Oczywiście to nie oznacza, że internet jest miejscem przyjaznym i całkowicie bezpiecznym. Nie jest, ale młodzi ludzie sami sobie zdają z tego sprawę. Dowodem na to jest projekt Marty Florkiewicz- Borkowskiej „Słowa krzywdzą”, za który w całości odpowiadają młodzi ludzie. Ich kampania ma pokazać innym, że to nie internet krzywdzi, tylko słowa. Nastolatki wymyślają różne akcje i działania, które pokazują jak czujemy się odbierając negatywne komentarze, jak boleć może ocenianie „po okładce”, ale też jak można za pomocą internetu propagować dobro.
Rzadko pokazujemy uczniom, co dobrego mogą zdziałać za pomocą internetu, co mogą tam wartościowego i pozytywnego znaleźć, czego się nauczyć. Zamiast tego straszymy ich i zakazujemy. Jak mówi profesor Pyżalski zamiast nauczyć pływać, grodzimy i zamykamy baseny.
Oczywiście my, szczególnie jako rodzice, nie możemy zostawiać dzieci sam na sam z internetem, zadowalając się tym, że ustawimy jakieś blokady do niebezpiecznych stron. Bezpieczeństwo w sieci zapewni nam jedynie bliski kontakt z naszymi dziećmi, rozmowa z nimi o tym, co oglądają, co ich interesuje, wspólne spędzanie czasu online i offline. Podobnie z nauczycielami. Nie możemy traktować naszych uczniów jak, cytując Agnieszkę Bilską, „cyfrowych przestępców”. Superbelferka opowiada o swoich już kilkuletnich próbach wprowadzenia technologii w szkole i oporze grona nauczycielskiego. Jej ciekawe eksperymenty i akcje nie zdołały jednak do końca przekonać nauczycieli, którzy ciągle traktują uczniów jak złoczyńców, filmujących z ukrycia nauczycieli lub ściągających za pomocą telefonu na sprawdzianach.
Warto zadać sobie pytanie, czego uczą się nasi uczniowie, kiedy się nie uczą tego, czego byśmy chcieli ich nauczyć? Dlaczego sięgają po telefon, zamiast słuchać naszych wywodów. Zazwyczaj jest wiele przyczyn i odpowiedź nie jest wcale oczywista. Niektórzy sięgają po ten telefon z nudów, grają potajemnie w gry, które dają im poczucie autonomii, sprawstwa, dają im możliwość osiągnięcia sukcesu, jakiego w szkole nawet bardzo się starając, nie osiągną. Inni szukają informacji, zgłębiają temat, który ich zainteresował, notują, sprawdzają informację, poszerzają swoją wiedzę.
W moim kursie napisanym dla Operonu Smartfon w rękach ucznia i nauczyciela poprosiłam uczestników o wypowiedzi m.in. na temat zasad dotyczących korzystania z telefonów w ich szkołąch. Prosiłam też o podzielenie się tym, jak oceniają swoje umiejętności technologiczne, na ile są im potrzebne w pracy w szkole. Okazuje się, że uczestnicy kursu uważają je za potrzebne lub bardzo potrzebne w pracy nauczyciela. Wielu oczekuje nie tyle narzędzi, co inspiracji, tego, jak dane narzędzie zastosować w praktyce. Można na podstawie tych pytań powiedzieć, że grupa, z którą pracuję, jest raczej zaawansowana technologicznie. Ci, którzy wypowiadają się na forum, korzystają z internetu często, ale świadomie i refleksyjnie. W większości szkół moich respondentów nie ma problemu z dostępnością do sprzętu i internetu. Uczniowie mają tablety lub komputery w szkole lub przynoszą swoje urządzenia mobilne, choć są też szkoły, w których stosuje się różne ograniczenia, ustalane czasem wspólnie, a czasem odgórnie, są zapisy statutowe zabraniające korzystania z telefonów, są wspólne ustalenia z rodzicami. Nie spotkałam się jednak w tych wypowiedziach ze szkołą, w której problem telefonów byłby rozwiązywany wspólnie z rodzicami i uczniami, choć doradzam idąc za przykładem Doroty Kujawy-Weinke, autorki bloga inspirownia, by zaprosić uczniów np. do debaty oskfordzkiej i dać im wypowiedzieć swoje za i przeciw. Często bowiem uczniowie mają wiele w tej sprawie do powiedzenia i mogą nam podsunąć rozwiązania, o których my nawet nie pomyśleliśmy. Czy nie możemy też potraktować naszych uczniów tak, jak sami jesteśmy traktowani na szkoleniach czy przebywając w różnych instytucjach publicznych? Czy nam zabrania się korzystania z telefonów w teatrze, czy tylko przypomina o wyłączeniu dźwięków? Czy na szkoleniu nauczyciele zamiast tradycyjnych notatek nie robią zdjęć, jeśli wolą taką formę zapisu? Czy nie wystarczy się po prostu na pewne zasady umówić?
Technologia nie jest cudownym remedium na wszystko. Nie jesteśmy już w stanie zapamiętać numerów telefonów czy tabliczki mnożenia, bo wszystko mamy pod ręką. Problem dotyczy jednak nie tylko pamięci, ale tego, czy w ogóle jeszcze się uczymy? I czy nasi uczniowie widzą potrzebę uczenia się. Często dziś uważa się, że mając dostęp do internetu, mamy dostęp do wiedzy, a tymczasem możemy tam znaleźć tylko informacje. A to zdecydowanie nie to samo. To zaufanie do „wujka googla” i „cioci Wikipedii” sprawia, że w naszym mózgu nie powstają ślady pamięciowe, czyli tak naprawdę wcale się nie uczymy. Wiele na ten temat pisze Manfred Spitzer w swojej książce „Cyfrowa demencja”, której podtytuł brzmi „w jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci”.
Uczenie się to poszerzanie istniejącej wiedzy o nowe informacje. Sięgając po informacje zapisane w internecie, często automatycznie i bezrefleksyjnie, odbieramy sobie też umiejętność samodzielnego myślenia i kontroli nad własnym myśleniem.
Dlatego to właśnie my rodzice i nauczyciele, którzy nauczyliśmy się funkcjonować jeszcze w świecie sprzed internetu, możemy stać się przewodnikami po tym, jak poruszać się w świecie technologii. Jak odróżniać informacje wartościowe od śmieci, jak nie dać się nabrać na fakenewsy, jak krytycznie oceniać informacje, jak odróżniać fakty od opinii, jak nie dać się zamknąć w bańce informacyjnej.
By jednak w ogóle dotrzeć do ludzi z generacji z – pokolenia nazywanego smartfonowym, musimy użyć właściwej „przynęty”. Wykazać zainteresowanie tym, co oglądają nasi uczniowie, na jakie media społecznościowe wchodzą, jakie gry lubią, do czego służy im telefon, który z youtuberów im imponuje, czego wartościowego dowiadują się z internetu. I pokazać im, co jeszcze kryje internet, jakie nieprzebrane zasoby są dostępne, czego można się nauczyć, jakie aplikacje i narzędzia pozwolą nam na efektywne uczenie się, co może być rozrywką na poziomie. I tu również powinniśmy potraktować uczniów jak partnerów na wspólnej drodze wzajemnego uczenia się.
Zachęcam więc jeszcze do zerknięcia na mój kurs i polecania go tym, którzy jeszcze „boją się” technologii albo jeszcze nie wiedzą od czego zacząć. Przede wszystkim jednak zachęcam do pogłębionej refleksji – do czego nam ta technologia, czego szukamy w edukacji, czy czasem nie rzucamy się od jednej aplikacji do drugiej goniąc za efektem „wow” lub też przeciwnie wolimy udawać, że nie istnieje żaden wirtualny świat?
Kochajmy smartfony, ale nie zapominajmy, że są one jedynie portalem pomiędzy dwoma światami, w których równolegle żyje pokolenie Z, dla którego internet jest narzędziem, nie celem samym w sobie.
Justyna Bober – nauczycielka języka polskiego i angielskiego w gimnazjum i szkole podstawowej, poszukująca ciągle inspiracji i pomysłów, wykorzystująca technologie w codziennej pracy, absolwentka studiów podyplomowych na kierunku neurodydaktyka WSB Bydgoszcz, działa w SETI (inicjatywie sejneńskich nauczycieli j.angielskiego). Jako Przyjaciele Edukacji organizująspotkania z „eduzmieniaczami”.Autorka kursu internetowego kursu „Smartfon w ręku ucznia i nauczyciela” dla Operonu.