Nie miałem zamiaru komentować wprowadzania do szkół nowego przedmiotu (komentuje się samo), ale temat edukacji zdrowotnej dopadł mnie we własnej szkole, więc się nie uchylę. Bezpośrednim impulsem sprawczym był jednak lakoniczny wpis Agaty Łuczyńskiej, współzałożycielki i prezeski Fundacji Szkoła z Klasą, zamieszczony na edunews.pl. Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, jak mam go traktować. Jako deklarację kontynuacji misji fundacji w wymienionym obszarze, mimo wszystko? Poparcie dla programu ministerstwa? Urzędowy optymizm? Ironię, śmiech przez łzy? Trudno stwierdzić.
Niestety, jak niemal wszystko w polskiej oświacie, edukacja zdrowotna jest wprowadzana według teoretycznie słusznej wizji, ale bez zakotwiczenia w realiach. Dopóki te realia będą ignorowane, nie doczekamy się żadnych efektów wizji dowolnej. W naszym kraju, zupełnie inaczej niż w tych, które z reguły stawia się za wzory funkcjonowania oświaty publicznej, nie pozostawia się miejsca na proces, błędy i korektę – wszystko ma działać od jutra, a najlepiej na wczoraj i to perfekcyjnie, po wsze czasy. Jeśli tak nie działa, czyli w 99,99% przypadków, natychmiast zmienia się wizję (trenera, ministra, etc.), nie dając żadnej z nich zaistnieć, i zaczyna się wszystko od nowa, z nową ekipą i innym sztandarem, ze skutkiem łatwym do przewidzenia. Jak się okazuje, najważniejsza jest doraźna wygrana w wojnie ideologicznej, prowadzonej na pokaz, dla domniemanej, potencjalnie przydatnej publiczności. I tak bez końca, bez względu na ekonomię i opinię publiczną (która też nie jest bez winy i cały ten mechanizm nakręca – taka mentalność ogólna).
W dyskutowanym przypadku, od początku zrobiono wszystko, by przyświecający całości, szczytny cel nie został zrealizowany. Tradycyjnie już, strona postrzegana (postrzegająca się?) jako progresywna olała istnienie strony przeciwnej, przekonana, że wystarczy, jeśli to historia przyzna jej rację. Wydaje się, że historia ta będzie krótka – w przypadku zmiany u steru, co jest obecnie więcej niż prawdopodobne, wszelkie zmiany zostaną odkręcone, bez oglądania się na koszty i skutki. W Polsce liczą się jedynie efekty propagandowe, wobec czego, wykonywanie gwałtownych ruchów na użytek politycznego show może przynieść pozytywny rezultat, ale jedynie po stronie zwolenników danej opcji i natychmiast zostanie skontrowane równie silną narracją przeciwną. W takich warunkach, afiszowanie się z „zajęciami, które tak naprawdę po raz pierwszy podchodzą do zdrowia w kompleksowy sposób” było błędem taktycznym – przygotowanie efektywnej, zwartej i wiążącej treści programowej, w ramach istniejących już przedmiotów, przyniosłoby ogólnie lepszy efekt merytoryczny, rozłożony na lata. Dlaczego niby „Techniki radzenia sobie ze stresem, odłączenie się od technologii, rozpoznawanie i reagowanie na przemoc – to kompetencje, których uczniowie i uczennice nie nauczą się na żadnym innym przedmiocie w szkole”? Bo nie wszyscy by się o tym dowiedzieli? Tiszej jediesz, dalsze budiesz – trudno o lepszą radę dla ludzi, którym chodzi o realną poprawę sytuacji zdrowotnej (lub jakiejkolwiek innej) społeczeństwa spolaryzowanego, ale wiadomo, że nie miałoby to, choćby hipotetycznego przełożenia na słupki poparcia (przynajmniej w wyobrażeniu pomysłodawców).
Markowanie dialogu społecznego, w postaci wprowadzenia przedmiotu nieobowiązkowego, adresowanego do zainteresowanych, wygląda oczywiście politycznie poprawne, ale w zasadzie dokonało aborcji tego projektu. Poronienie nastąpiło nie tylko z powodu bojkotu ze strony obsesyjnych furiatów, nazywających się na wyrost konserwatystami, którym się wszystko z jednym kojarzy i którzy nie raczyli nawet zapoznać się z treściami proponowanej podstawy programowej. W dużej mierze, do tej klęski przyłoży się zrozumiały, naturalny oportunizm rodziców, uwalniający dziecko od kolejnej godziny siedzenia w do niemożliwości przeładowanej materiałem szkole. W rezultacie, głównym odbiorcą proponowanych treści będą i tak prozdrowotnie nastawione rodzynki, które relatywnie najmniej ich potrzebują.
Przekaz medialny, towarzyszący introdukcji EZ, skoncentrowany jest na podkreślaniu różnic i konfliktów – obecnie postrzegamy to już jako normę, a nie aberrację. Swoje dokłada Kościół, jak zwykle bezpardonowo, z argumentem moralnego szantażu. MEN nie czuje się na siłach, by na ten przekaz wpływać, a jeżeli już się na to decyduje, czyni to nieudolnie i ze skutkiem przeciwnym do zamierzonego, akcentując bardziej własny PR niż kwestie istotne. To prawda, że jakikolwiek przekaz, siłą rzeczy dotykający kwestii drażliwych światopoglądowo, nie może liczyć na zrozumienie u ekstremistów. Niemniej jednak, nie można z niego rezygnować. W społeczeństwach, w których seksualność (sztucznie wciągnięta tu na afisz) stanowi tabu dla sporej części obywateli, państwo, nawet deklaratywnie neutralne światopoglądowo, staje w sytuacji bez wyjścia – jeśli nie robi nic, zarzuca mu się zaniedbanie zdrowia publicznego; jeśli robi cokolwiek, część obywateli odczytuje to jako „atak na ich wartości”. Państwo nie może jednak być w pełni neutralne wobec tematów, które mają skutki zdrowotne i społeczne dla całości populacji. Neutralność oznacza tu raczej unikanie języka wartościującego i prób kształtowania „jedynie słusznej” normy. Jak to robią państwa bardziej nastawione na efekt zamierzonych działań niż na wynik najbliższych wyborów?
Przede wszystkim nie z dnia na dzień. Nie wdając się w przepychanki słowne z ignorantami, których dyskusja jedynie nobilituje. I nie poprzez radosne obwieszczenia ministrów, którzy mają się „wykazać” przed partyjnym zapleczem błyskotliwością i tempem poczynań. Takie działania poprzedzane są długofalowymi akcjami informacyjnymi, pozytywnymi kampaniami reklamowymi i pilotażami, w rejonach, gdzie spodziewany jest największy opór. Wszystko to pozwala na wygaszenie emocji, oswojenie kontrowersji, pozbawienie oszołomów amunicji i wyśledzenie słabych punktów przedsięwzięcia.
Naturalnie, nawet taki modus operandi nie gwarantuje spektakularnego sukcesu i w zasadzie to właśnie eliminuje go z instrumentarium naszych decydentów – wolą chwalić się swoimi ustawodawczymi zamiarami i „wygrywać” awantury w telewizyjnym studio. Tymczasem, dla przykładu, w często gloryfikowanej przez nich Finlandii, której oświatowymi osiągnięciami tak ekscytują się w retorycznej, propagandowej potrzebie, ewentualne niepowodzenie jakiejś zmiany systemowej wpisane jest w agendę jej introdukcji – jeśli po jakimś czasie okazuje się, że rozwiązanie się nie sprawdza, to albo się je modyfikuje, po jawnej dyskusji specjalistów, albo porzuca bez żalu i szuka czegoś innego. To zapewnia ewolucję systemu i jego elastyczność wobec zmieniających się wyzwań. W Polsce, jest to niemożliwe. Bez odgórnego ustalenia obowiązującego na wieki kanonu lektur, stosunku do religii, uniwersalnego, obliczonego na najbliższe tysiąclecie kierunku reform, jedynie słusznego paradygmatu nauczania i oceniania oraz algorytmów korzystania z komórki i toalety na lekcji, jakiekolwiek istotne działania bieżące nie mają racji bytu. To byłoby zbyt proste.
Takie podejście władz oświatowych (i nie tylko) nie ukształtowało się samorzutnie i w izolacji. Zostało wyhodowane w mentalnym sprzężeniu zwrotnym, z podległym im społeczeństwem. Niestety, nie jest ono, jak się na ogół myśli, jedynie przedmiotem politycznej gry – bierze w niej udział jako, w swoim odbiorze, wieczna ofiara niecnych knowań „onych”, chcących mu narzucać… cokolwiek. Jest to historyczna spuścizna, która nie pozwala na ogół na działanie w formule społeczności obywatelskiej – wszelkie próby zastosowania dowolnej formy deliberacji traktowane są nie jako konsultacje, ale walka dobra ze złem do krwi ostatniej, prowadząca do dalszej polaryzacji. Na dodatek, natychmiast po wygranych wyborach, wszystkie ewentualnie realizowane punkty partyjnych programów poddane zostają wnikliwej „analizie” i miażdżącej krytyce domorosłych „ekspertów” od wszystkiego. Co ciekawe, nie tylko ze strony opozycji, co byłoby naturalne, ale i własnego obozu politycznego, który wydaje się zaskoczony propozycjami i na bieżąco żąda ich korekty, według zupełnie sprzecznych wytycznych. W takich warunkach, żadna koncepcja nie ma szans zaistnieć i przejść weryfikację w działaniu – wszystkie traktowane są jak jednokrotnie obieralne prawa natury, które mają kształtować byt narodu przez pokolenia. Edukacja zdrowotna nie jest żadnym wyjątkiem – wszyscy wiedzą, że nie spełni swoich zadań, zanim w ogóle zaistnieje.
Nie da się ukryć, że autorzy „nowych” koncepcji oświatowych sami takie zachowania prowokują, od samego początku dowolnych działań ignorując kwestie podstawowe, widoczne nawet dla laików. Przykładem w przypadku omawianym może być problem kadry, która miałaby nowy przedmiot obsługiwać. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że takiej kadry nie ma i w wielu przypadkach będzie kompletowana z łapanki. Według rozporządzenia MEN i komunikatów ministerstwa, edukację zdrowotną od roku szkolnego 2025/2026 będą mogli prowadzić nauczyciele już zatrudnieni w szkołach, ale z określonych grup kwalifikacyjnych. Uprawnieni do tego będą: nauczyciele wychowania fizycznego, biologii, edukacji dla bezpieczeństwa (EDB), etyki i wiedzy o społeczeństwie (WOS) oraz pedagodzy szkolni i psychologowie. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza, z tym, że każda z tych grup posiada tylko część potrzebnych kwalifikacji i całą, sporą resztę będzie musiała nabyć z ad hoc organizowanych szkoleń, samokształcenia w oparciu o pakiety MEN lub w postaci „wymiany doświadczeń w ramach rad pedagogicznych”. Zwłaszcza to ostatnie brzmi nadzwyczaj profesjonalnie…
W konsekwencji, na starcie otrzymujemy spadek zaufania rodziców, podejrzewających (całkiem słusznie), że w wielu przypadkach te zajęcia będą jedynie zapchajdziurą, prowadzoną przez ludzi bez doświadczenia, wiedzy i stosownego podejścia. Jeśli pojawią się pierwsze doniesienia o lekcjach prowadzonych powierzchownie lub kontrowersyjnie (co raczej gwarantowane), status EZ po następnych wyborach będzie przesądzony. Należy również spodziewać się dużej rozbieżności jakości zajęć między szkołami, w zależności od tego, kto je poprowadzi i czy faktycznie się doszkoli. Pojawi się ryzyko improwizacji lub zaniechania w obszarach szczególnie wrażliwych (zdrowie psychiczne, seksualność, relacje) i problem konfliktu przekonań w niektórych środowiskach. Nauczyciele poważnie traktujący swoje obowiązki będą niechętni podejmowaniu dodatkowych zadań, niepopartemu realnym przygotowaniem, itp., itd. Są to kwestie widoczne dla każdego, tylko nie dla decydentów, których goni kadencyjny kalendarz. Podejrzewam jednak, że nawet gdyby funkcjonowały u nas kadencje dziesięcioletnie, model polityczny, nastawiony na doraźne, ręczne sterowanie z koniecznymi fajerwerkami, a nie skuteczne kierowanie zainicjowanym procesem, niewiele by się zmienił.
W ten sposób MEN wysyła społeczeństwu sygnał, że nie traktuje przedmiotu i podmiotu poważnie, swoje działania motywuje czysto politycznie, oraz że nie oczekuje, by przyniosły one jakiekolwiek efekty, poza propagandowymi. W takim klimacie, przekonanie, że „szkoła powinna kształcić świadomych i odpowiedzialnych młodych ludzi, a przedmiot edukacja zdrowotna mógłby wzmocnić takie podejście” jest jedynie pobożnym życzeniem, które znowu ma się spełnić za sprawą „ogromnego wyzwania stawianego przed nauczycielami”. Serio? Czy to nie ironia, że ministerstwo powołane do zawiadywania edukacją, samo nie jest zdolne uczyć się niczego?
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.