Ministerstwo, wydziały edukacji, kuratoria, okręgowe komisje egzaminacyjne, dyrekcje szkół – ugrzęźli w dorywczej edukacji. Raz się złapią za to, innym razem za tamto, ale do stałej roboty się nie biorą. Są mistrzami fuch, chwilowych zleceń społecznych, nagłych zamówień polityków. Wtedy stawiają sobie i swoim podwładnym wymogi maksymalne.
Jestem pełen podziwu dla moich dalszych i bliższych przełożonych za wirtuozerię w zlecaniu fuch pt. „Ścieżki edukacyjne”, „Edukacja prozdrowotna” i „Wychowanie patriotyczne”, tracę oddech z wrażenia na widok fuch „Zero tolerancji”, „Współpraca regionalna” i „Wychowanie seksualne”, składam wyrazy uznania za nakaz przyjęcia fuch „Uczniowie w mundurkach”, „Monitoring w szkołach” i „Lektury czytamy w całości” (ostatnia jest w trakcie realizacji). Mógłbym wymieniać kolejne, godne uwagi, ale wyrosłem z wyliczanek. Jeśli ktoś jest ciekaw, zawsze może zajrzeć na stronę MEN albo przeczytać sprawozdanie z realizacji programu pierwszej lepszej szkoły, a przekona się, ile w nich dumy z krótkotrwałych zrywów.
Polskie szkoły pulsują dorywczymi zadaniami, idąc wciąż na żywioł, wiec ktoś taki jak ja, czyli nauczyciel z opóźnionym refleksem myślenia, nigdy nie zdąży się załapać na żadną z tych fuch. Gdy się bowiem zorientuje, jakie są obecnie priorytety edukacyjne, okazuje się, ze są już one nieaktualne. Gdy już realizuje standardy nauczania, czytając wytyczne od lewej do prawej, okazuje się, że w tej chwili należy już czytać na odwrót. Gdy w końcu zaczynam czytać je na wspak, teraz obowiązuje wykładnia z góry na dół. A po chwili z dołu do góry. Nim zdążę się w tym połapać, już przychodzi nakaz, aby czytać wytyczne na skos, od lewego górnego rogu kartki do prawego dolnego, a za parę dni odwrotnie, czyli od prawego dolnego rogu do lewego górnego. A po pewnym czasie liczy się tylko czytanie w kółko w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, a w następnych dniach zalecane jest czytanie wyrywkowe. Boże, zmiłuj się sie nade mną nierozgarniętym!
Jedne zadania znikają, inne się pojawiają, natomiast trwalszego celu w szkolnictwie od dawna nie ma. Dlatego najbardziej opłaca się przyczaić i spokojnie czekać na swoją fuchę. Po dobrze wykonanej kilkudniowej robocie można zebrać laury, uzyskać dodatek motywacyjny, a nawet oprzeć na tym swój awans, a potem najkorzystniej jest podkulić ogon pod siebie i się nie wychylać. Najlepiej kierować się zasadą, że nowe wytyczne z ministerstwa albo kuratorium same przyszły – i same też pójdą, wystarczy usiąść w kąciku i przeczekać. Po latach okazuje się, że najmądrzejsi byli ci, którzy nie robili nic. Ci bowiem, którzy zaangażowali się w realizowanie bieżących priorytetów, teraz dręczeni są wyrzutami sumienia. Życie zawodowe najgorliwszych nauczycieli szybko zamienia się w pustkę, zaś belfrowie trzymający się z dala od wytycznych władz chodzą z podniesionym czołem jako ci, którzy nie dali się nabrać poprzedniemu ministrowi, odwołanemu kuratorowi, usuniętemu dyrektorowi OKE, itd. To, co gorliwi nauczyciele wykonali w przeszłości, teraz sprzysięgło się przeciwko nim. U kogo zaś w teczce personalnej tkwi tylko tabula rasa, ten w ostatecznym rozrachunku wygrywa. Przynajmniej nie ma mu czego zarzucić.
Ponieważ nauczanie dzieci i młodzieży wymaga trudu i koncentracji, wszystko, co nagłe i krótkotrwałe, szkodzi. W szkole nie może być miejsca na dorywczą prace. Tu należy wytrwać w tym, co się mądrze zaplanowało. Ponieważ wytyczne kierowane do nas przez urzędników oświatowych oparte są jednak na ideologii fuchy, rośnie poczucie separacji między nauczycielami a owymi urzędnikami. Wciąż mam wrażenie, ze żaden z tych urzędników nie jest zatrudniony po to, aby współpracować z nauczycielami czy uczniami.
Dobitnym przykładem odseparowywania się urzędników od rzeczywistych potrzeb środowiska szkolnego jest postawa pracowników CKE i OKE. Na niedawną prośbę nauczycieli, aby Komisja pomogła w zorganizowaniu matury próbnej (chodziło tylko o użyczenie jednolitych testów), jedna z odpowiedzialnych osób odparła, że to nie leży w obowiązkach statutowych. Widocznie w owych instytucjach mają coś lepszego do roboty niż regularna praca na rzecz edukacji. Jestem pewien, ze gdyby chodziło o udział w jednorazowej wielkiej akcji, prawdopodobnie wszyscy rzuciliby się do pracy; ale w czymś skromnym i trwałym – juz się nie chce. W czasach, gdy w ogrodach zoologicznych likwiduje się kraty i druciane siatki, dążąc w ten sposób do zmniejszenia dystansu między zwierzęciem a człowiekiem, w MEN i innych urzędach takie kraty się stawia. W ten sposób rośnie separacja między urzędnikami oświaty a nauczycielami.
Nikt w ostatnich latach nie stał mi się tak obcy i w moim przekonaniu nieokrzesany jak minister czy kurator albo dyrektor OKE oraz ich przedstawiciele, bo też nikt inny nie sprawia większego wrażenia, że w edukacji chodzi tylko o to, aby realizować doraźne cele. Tego, że uczymy jedynie dla zaspokojenia ambicji decydentów oświatowych, a nie dla potrzeb społeczeństwa czy samych uczniów, dziś nawet się już nie ukrywa przed nauczycielami czy młodzieżą.
W końcu dochodzi do tego, że nikt w szkole już nie życzy sobie kontaktu z jakimkolwiek urzędnikiem, bo to zwiastuje tylko kłopoty. Urzędnicy wzbudzają strach, ponieważ są zdziczali i potrzebują oswojenia z rzeczywistością szkolną, której zwykle w ogóle nie znają. Dobitnym przykładem dzikich zachowań urzędników były spotkania tzw. trójek Giertycha z nauczycielami. Jeśli któryś z belfrów nieostrożnie odsłonił jakieś słabe miejsce w swej pracy, w to miejsce właśnie został uderzony. Mądrzejsi nauczyciele szczerzyli zęby do bestii, udając, że w ich placówce jest idealnie.
A przecież wszyscy potrzebujemy pomocy od siebie nawzajem. Każdy doskonale wie, że zmiany kierunku w edukacji są konieczne, jeśli chcemy przygotować dzieci do życia w społeczeństwie. Nikt jednak – ani minister, ani kurator, ani tym bardziej żaden nauczyciel – nie jest jasnowidzem, aby przewidzieć te zmiany i jeszcze umieć do nich dostosować swoją pracę czy też pokierować pracą innych osób. W tej sprawie nie można zdać się na feerie cudownych pomysłów albo na renesans dawnych zasad, lecz bezwzględnie trzeba iść na współpracę.
Od kilku lat obserwuję, jak w każdym roku szkolnym coś rozpoczynamy i po kilku miesiącach porzucamy. Wydaje mi się wręcz, ze urzędnicy znajdują upodobanie w świeżości nowego startu, ciekawi nowych dróg i marzący o tym, aby owe drogi zaprowadziły ich do odkrycia czegoś wielkiego. Gdyby nauczyciele uczyli manekiny, urzędnicy mieliby pełne prawo spełniać swoje indywidualne marzenia. Ponieważ jednak naszymi podopiecznymi są dzieci, a skutek naszej pracy ma wpływ na ich przyszłość, nikt z nas nie może sobie pozwolić na „samowolę“ edukacyjną.
Zasadniczą formą pracy w edukacji, bez względu na zajmowane stanowisko, jest konsultowanie swoich pomysłów z możliwie dużą grupą doświadczonych pedagogów. W sprawie zasięgania opinii powinna zresztą obowiązywać zasada, że im wyżej ktoś zasiada w hierarchii pracowników, tym większe grono osób miałoby opiniować jego pomysły. Jako szeregowy nauczyciel mógłbym radzić się kilku kolegów, natomiast jako osoba sprawująca funkcję kierowniczą byłbym zobligowany do uwzględnienia wielu głosów. Pisze tu o konieczności dialogu z ludźmi.
Przez wiele lat swojej pracy ja i inni nauczyciele byliśmy wielokrotnymi słuchaczami monologów władzy. Być może monologizującym urzędnikom wydawało się, że rozmawiają z nauczycielami, jednak to tylko pozory. Dialog zakłada bowiem możliwość wypowiadania krytyki, tymczasem rozmowa z władzami jest możliwa tylko wtedy, gdy się wygłasza pochwały. Usłyszałem kiedyś od pewnego urzędnika, że nauczyciele to taka grupa, której nic się nie podoba. To prawda, że możemy sprawiać takie wrażenie. Jeśli się jest przez wiele lat zmuszanym do milczącego realizowania podejrzanych wytycznych, głupich standardów, nieprzemyślanego kanonu lektur i tym podobnych rozporządzeń, które spadają na nas jak grom z jasnego nieba i błyskawicznie przemijają, to człowiek zatęskni za możliwością wypowiedzenia swojego zdania. I gdy trafi się w końcu bardziej „ludzki” urzędnik, który zachęci do wyrażania szczerych opinii, może odnieść wrażenie, że wyłącznie krytykujemy. A to po prostu wieloletnia niemożność zabierania głosu i współdecydowania o kształcie polskiej edukacji daje o sobie znać w ten może niezbyt kulturalny sposób.
W każdym pokoju nauczycielskim we wszystkich miejscowościach kraju znajduje się co najmniej kilka osób, których doświadczenie i wiedza marnują się, bowiem są niechciane przez urzędników. To wielka rzesza ludzi. Jednak choćby w ministerstwie, kuratoriach czy wydziałach edukacji trwało największe zagubienie, nie prosi się doświadczonych nauczycieli, aby przedstawili zasady swojego rzemiosła.
Tymczasem nie trzeba szkołom wielkich odkryć na polu pedagogiki ani najbardziej pomysłowego ministra, jeśli już, to raczej umiaru w tej kwestii. Natomiast pilnie potrzebujemy zbierania doświadczeń, cierpliwego gromadzenia i opisywania naszej pedagogicznej tradycji. Odchodzi na emeryturę pokolenie społeczników, ostatnich Siłaczek, tych, którzy potrafili wykonywać najlepsza robotę, często nie wyróżniając się z tła. Jak pisałem wcześniej, angażowanie się w bieżące priorytety edukacyjne nie popłaca, wiec wielu najlepszych nauczycieli to ci, którzy nigdy niczym się nie wyróżnili, ewentualnie zrobili to raz, aby potem pożałować. Jestem zdania, że najlepsi nauczyciele to tacy, którzy w pewnym momencie swojej kariery zawodowej podjęli decyzje, że będą uczyć, nie troszcząc się w ogóle o to, co wymyślają minister edukacji, kurator, a nawet dyrektor szkoły. Sympatie i zaufanie tych ludzi należałoby jak najszybciej odzyskać.
Podsumowując, uważam, ze najważniejszym zadaniem ministra edukacji i każdego innego urzędnika tej sfery jest usilne zabieganie o to, aby szeregowi nauczyciele byli przekonani o słuszności poleceń swoich przełożonych. Teraz, niestety, jest przeważnie odwrotnie. Przyczyną życia w separacji nauczycieli i urzędników jest propagowany przez tych ostatnich styl dorywczego podejmowania się zadań, które przyniosą natychmiastowy poklask. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem uczynienia ze szkół miejsc, gdzie realizuje się podejrzane fuchy. One bowiem dają korzyść tylko jednostkom, często osobom uwikłanym w politykę, a reszta społeczności na tym traci.
Uważam tez, że to urzędnikom powinno przede wszystkim zależeć na nawiązaniu ścisłej współpracy z szeregowymi nauczycielami. Każdy urzędnik powinien być przepytywany przez swojego przełożonego z tego, czego nauczył się od doświadczonych nauczycieli ze swojego regionu. Także sam minister powinien zdawać relacje z kontaktów z nauczycielami, być może opowiadając o tym swoim podwładnym jako wzór do naśladowania. Do tej pory bowiem niejeden minister edukacji przejdzie do historii jako ten, który niczego się od swoich nauczycieli nie dowiedział.
(Gazeta Szkolna, 26.09.2007)