Marcina Kruszewskiego ujrzałem po raz pierwszy w jednym z jego tiktokowych filmików z cyklu „Prawo Marcina”, udostępnionym na fejsbuku w grupie Ja, Nauczyciel. Zwracał się z ekranu do uczniów, ze swadą opisując jakiś wycinek ich szkolnych praw.
Powiedzieć, że nie spodobał mi się jego występ, to nic nie powiedzieć. Odrzuciła mnie retoryka, w której nauczyciele jawili się pełni złej woli, wręcz wrogowie uczniów. Odruch buntu wzbudziło we mnie przesłanie, wzywające młodych ludzi do przeciwstawienia się opresji. Szkolnej, oczywiście. Osłupiałem, słuchając przykładu z życia, którym autor zilustrował swój wywód, a który z mojej belferskiej perspektywy wydał się absurdalny. Z kilku minut oglądania pozostała we mnie głównie pamięć burzy własnych emocji oraz spontaniczna niechęć do autora.
Nawiązanie do fatalnego wrażenia z pierwszego kontaktu z Marcinem Kruszewskim nie oznacza, że zamierzam tutaj mieszać z błotem jego działania. Opisuję tylko swoje ówczesne odczucia, w których – sądząc po dużej liczbie i ostrym tonie komentarzy pod postem – nie byłem osamotniony. Zarazem proszę wszystkich Czytelników, w tym bezkrytycznych apologetów „Prawa Marcina” oraz jego najzagorzalszych krytyków, o cierpliwość. Mam nadzieję, że w ostatecznym rozrachunku ten artykuł będzie miał wydźwięk konstruktywny. Spirali negatywnych emocji pomiędzy nauczycielami, uczniami (i rodzicami na dokładkę) mam już serdecznie dosyć i widzę potrzebę poszukania czegoś innego.
Cała historia nie miałaby dalszego ciągu, gdyby autor nie postanowił zdyskontować sieciowej popularności swoich filmików, nadając „Prawu Marcina” formę książkową. W tej postaci pojawiło się ono w moim polu widzenia powtórnie. Prawdę mówiąc, również ten drugi kontakt odebrałem zrazu fatalnie, bo z okładki spojrzał na mnie młody człowiek z wyciągniętym palcem, niczym wzięty z socrealistycznego plakatu „Coś ty zrobił dla realizacji planu?”, tyle że w wersji „Znaj swoje prawa w szkole!”. Machnąłbym lekceważąco ręką z wyżyn mojej bańki informacyjnej na takie wezwanie, gdyby nie to, że patronem medialnym książki okazała się Fundacja „Ja, Nauczyciel’ka”, którą znam i cenię, a zarekomendował ją, między innymi, były Rzecznik Praw Obywatelskich, Adam Bodnar. Jego słowa, wydrukowane na ostatniej stronie okładki, podziałały na mnie mobilizująco: „Ta książka ma szansę zakopać pokoleniową przepaść. Drodzy dorośli – czytajcie, słuchajcie i oglądajcie Marcina Kruszewskiego!”. Co prawda za oglądanie i słuchanie na TikToku od razu w duchu podziękowałem, zachęcony jednak rekomendacją postanowiłem książkę przeczytać. Dodatkowej motywacji dostarczyło mi niezależnie od siebie kilkoro znajomych, od których usłyszałem, że dla młodzieży w ich rodzinach Marcin Kruszewski stał się prawdziwym autorytetem, którego filmiki oglądają z wypiekami na policzkach.
Polska szkoła ma obecnie fatalną opinię. Oskarża się ją o przysłowiowe trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz, w szczególności o przemocowość, bezduszność i oderwanie od życia, a przy tym wszystkim, notoryczne wykraczanie poza ramy prawa oświatowego, oczywiście na szkodę uczniów. Krytyka płynie ze strony rodziców, działaczy organizacji pozarządowych, niekiedy nawet samych nauczycieli, za czym idą krytyczne materiały dziennikarskie. Trudną sytuację w szkołach potwierdzają nowe władze, podejmując już lub zapowiadając rozmaite działania naprawcze. Marcin Kruszewski doskonale wpisał się w ten nurt, wprowadzając przy tym istotną nowość – postawił bowiem uczniów w roli uświadomionych prawnie bojowników o swoje prawa. Wielka popularność tik tokowej wersji „Prawa Marcina” świadczy, że trafnie wyczuł społeczne nastroje. W wersji książkowej szukałem więc także odpowiedzi na pytanie, czy (i ewentualnie jak) może ona wpłynąć na poprawę obecnej sytuacji.
Dla tych, którzy książki nie mieli w ręku, kilka zdań opisu. Jest to pozycja obszerna, bo licząca ponad trzysta stron. Wydana przez „Agorę” z dużą starannością edytorską. Treści ujęte są w krótkich rozdziałach, poświęconych osobnym zagadnieniom prawnym, pogrupowane według zbliżonej tematyki w sześć obszernych lekcji. Zastosowanie różnych kolorów stron, dużej czcionki i rozmaitych wyróżnień fragmentów tekstu powoduje, że czyta się to dobrze, czemu sprzyja także potoczysty język autora, zaadaptowany z tik tokowych wystąpień. Lekturę porządkują krótkie rekapitulacje na końcach rozdziałów. Trzeba przyznać, że dla tych młodych ludzi, których ciekawość skłoni do wyjścia poza ramy TikToka, jest to atrakcyjna propozycja, która ma szansę przyczynić się do lokalnego zwiększenia poziomu czytelnictwa, a przy okazji świadomości prawnej.
W tym miejscu mógłbym zakończyć, zostawiając uczniów z książką napisaną specjalnie dla nich, gdyby nie wspomniana już rekomendacja Adama Bodnara. Pozwolę sobie zatem spojrzeć na nią z drugiego brzegu „pokoleniowej przepaści”. Z tej perspektywy mam trzy poważne zastrzeżenia.
Pierwsze, to skrajnie nieżyczliwy szkole i nauczycielom sposób narracji. Otwieram oto książkę i czytam pierwsze zdanie wstępu: „Znaj swoje prawa i nie daj wykorzystać swojej niewiedzy w szkole!”. Nie twierdzę, że jako nauczyciel działam bezbłędnie, ale na pewno nie wykorzystuję nieznajomości prawa przez uczniów dla świadomego osiągnięcia jakichkolwiek celów, tym bardziej na ich szkodę. Podobnie uważam, że świadome łamanie praw uczniów w złej wierze ma miejsce jedynie w przypadkach patologicznych nauczycieli. Nawet jeśli jest ich zbyt dużo, to na pewno nie stanowią większości kadry pedagogicznej.
Nie znajduję w sposobie prowadzenia narracji potwierdzenia deklaracji autora, że książka ma pomóc zachować wzajemny szacunek uczniów i nauczycieli. Nawet niewinne słówko „niestety”, używane, gdy Marcin Kruszewski wskazuje, że jakiś zapis prawny ogranicza uczniów, jasno wskazuje, po której stronie się opowiada.
Drugie zastrzeżenie dotyczy podawanych przykładów, stanowiących kanwę do omawiania poszczególnych zasad prawnych. Nader często autor opisuje jakieś działania nauczyciela, oceniając je jako niedopuszczalne z punktu widzenia prawa, ale nie daje dostatecznych wskazówek, jak można by lege artis dany problem – realny w życiu – rozwiązać. Na przykład, powołując się na konstytucję Marcin Kruszewski pisze, że „szkoła nie powinna zabraniać uczniowi skonsumowania posiłku [podczas lekcji – przyp. JP]”. Wysnuwa z tego wniosek, że jeśli „uczeń nie dezorganizuje swoim posiłkiem zajęć ani nie przeszkadza klasie oraz nauczycielowi, to zjedzenie kanapki nie powinno być żaden sposób karane czy wytykane. Podstawą w tym przypadku jest wzajemny szacunek”. A ja jako nauczyciel chemii zachodzę w głowę, czy z tego wynika, że egzekwowany przeze mnie zakaz jedzenia w szkolnym laboratorium, który zawsze wydawał mi się oczywisty ze względu na higienę czy wręcz bezpieczeństwo, oznacza, że łamię konstytucję? Odwołanie do wzajemnego szacunku w tym przypadku nie bardzo mnie przekonuje. Last but not least, jedzenie posiłku przez ucznia mnie osobiście zawsze przeszkadzałoby w prowadzeniu lekcji. Oczywiście to może jest już tylko mój problem, ale proszę zrozumieć, dlaczego argumentacja z „Prawa Marcina” może budzić w tym przypadku wątpliwości nauczyciela.
Zastrzeżenie trzecie jest natury bardziej ogólnej. Prawa ucznia prezentowane przez Marcina Kruszewskiego mają charakter absolutny. Rozumiem prawnika, że tak uważa, ale obserwuję też społeczeństwo i widzę, jak rozbieżne bywają interpretacje różnych przepisów, włącznie z konstytucją. Nie raz, nie dwa podczas czytania miałem ochotę zadać autorowi pytanie „Czy naprawdę to jest takie jednoznaczne?!”. Przytoczony wyżej przykład z jedzeniem w pracowni chemicznej ilustruje także to zastrzeżenie.
Z trzech powyższych względów książka mi się po prostu nie podoba. Z drugiej strony jednak, może dlatego, że poświęciłem jej lekturze wiele czasu i uwagi, pozbyłem się już negatywnych emocji. Jestem nawet gotowy oświadczyć, że to pozycja cenna poznawczo i potrzebna. Rozumiem też dostosowanie retoryki do odbiorców czyli uczniów. Gdyby narracja tej książki była inna, gdyby pojawiało się w niej zbyt wiele znaków zapytania, gdyby szczegółowo ważyła różne punkty widzenia, to… po prostu stałaby się niestrawna dla młodych czytelników i nie podniosła ich świadomości prawnej. A to ostatnie wydaje się bardzo na czasie. Podobnie jednak, jak potrzeba zakopania pokoleniowej przepaści. Z tym wszakże jest gorzej.
Napiszę wprost, że wbrew nadziejom Adama Bodnara, książka nie daje takiej szansy. Zadałem sobie dużo trudu, by zrozumieć jej przesłanie i pogodzić się z nim, choć uderza ono w ukształtowane przez wykształcenie i doświadczenie poczucie sensu mojej pracy w szkole. Nie sądzę, by ogół kadry pedagogicznej był przygotowany na przyjęcie tak jednostronnego przekazu. Jeśli chcemy, by za zwiększoną świadomością prawną uczniów poszła większa otwartość nauczycieli, trzeba stworzyć im również taką możliwość. Nie chłostać oskarżeniami o bezprawie, ale wyjść naprzeciw usprawiedliwionym często wątpliwościom. Jeżeli przypiszemy ogółowi nauczycieli świadome złe intencje, będzie to na tyle niesprawiedliwe, że tylko spotęgujemy szkolne konflikty.
Obserwowałem w wielu miejscach spontaniczną reakcję nauczycieli na „Prawo Marcina”, w postaci pytania: „A gdzie są obowiązki uczniów?!”. Osobiście przyjmuję bez zastrzeżeń stwierdzenie autora, że prawa przysługują bezwarunkowo. To ważna nauka. Z drugiej strony jednak szkoła, przynajmniej w obecnym kształcie – który jest przedmiotem wielostronnej krytyki, ale póki co, nadal istnieje – musi stawiać wymagania. I właśnie na styku opisywanych przez Marcina Kruszewskiego niezbywalnych praw uczniów oraz mojego nauczycielskiego przekonania, że na wymagania musi być w szkole miejsce, rodzą się liczne wątpliwości. Ma je również wiele moich koleżanek i kolegów po fachu. Najczęściej nie ze złej woli, ale po prostu z takiego a nie innego rozumienia swoich pedagogicznych obowiązków. Jeśli chcemy, by prawa ucznia były w pełni respektowane w szkołach, musimy dotrzeć do nauczycieli. Nie tylko z krytyką ich postępowania i kontrolą szkolnych statutów, ale przede wszystkim ze wskazówkami praktycznymi odnoszącymi się do pojawiających się wątpliwości. Dlatego uważam, że potrzebne jest „Prawo Marcina” a rebours. Publikacja prezentująca nauczycielom te same prawa ucznia, o których mowa w pierwowzorze, jednak w dostosowanym dla nich kontekście.
W tym miejscu stawiam Marcinowi Kruszewskiemu wyzwanie, tak modny w ostatnich latach challenge. Jestem gotowy z perspektywy nauczyciela podzielić się swoimi wątpliwościami, dotyczącymi różnych spraw poruszonych w jego książce. Oczekiwałbym odpowiedzi, wyjaśnienia, konstruktywnej porady, która będzie mogła trafić do nauczycieli. Wierzę, że koniec końców będzie to dla dobra uczniów.
Mam nadzieję, że Fundacja „Ja, Nauczyciel’ka” wesprze moje wyzwanie. Jeśli nie zechce podjąć go autor "Prawa Marcina", to może uda się zainteresować pana Adama Bodnara, a może panią Monikę Horna-Cieślak, Rzecznika Praw Dziecka. Bo świadomy praw uczniów, ale nie pozostawiony samemu sobie z wieloma realnymi problemami nauczyciel, to lepszy partner w dziele unowocześnienia polskiej szkoły. Spróbujmy wspólnie przysypać naturalną przepaść międzypokoleniową, z rewolucyjnym zapałem systematycznie pogłębianą dzisiaj w publicznej debacie.
Na dobry początek, oto moje wyzwanie zainspirowane pierwszym rozdziałem "Prawa Marcina": Czy nauczyciel może Ci zabrać telefon?!
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.