Po co jest uniwersytet? Czy tylko do prowadzenia badań, których efekty opublikowane zostaną w międzynarodowych czasopismach, praktycznie niedostępnych dla mieszkańców? Co roku na świecie publikowanych jest ponad 2,5 miliona publikacji naukowych. Naukowcy nie są w stanie przeczytać wszystkich nawet tych w swojej wąskiej specjalności...
Co raz bardziej kategoryzacja uczelni i ocena pracowników dokonuje się w oparciu o publikacje "z górnej półki" z wysokim tzw. impact factor. Tak, udział polskiej nauki w międzynarodowym obiegu informacji naukowej jest ważny i niezbędny. Nie ma nauki narodowej, jest tylko jedna - międzynarodowa, ogólnoludzka. Tak jak jest tylko jedna prawda i niezależne od obserwatora prawa przyrody. To w pełni akceptuję i uznaję za niepodważalne. Ale o czym innym chciałbym napisać.
Naukowcy na polskich uniwersytetach wykonują badania za pieniądze polskiego podatnika. Potem publikują w międzynarodowych czasopismach. Ale dostęp do tych czasopism jest już płatny. Możliwość przeczytania jednego tylko artykułu to opłata rzędu kilkunastu-kilkudziesięciu euro/dolarów. Biblioteki uniwersyteckie wykupują tańszy abonament (też za pieniądze podatnika), więc pracownicy i studenci korzystają "bezpłatnie". A podatnik? Tylko, gdy jest studentem. Zatem pierwszą dygresją będzie to, że powinno mam zależeć na jak największym udziale Polaków w studiach wyższych, łącznie z tymi 40+ czy 50+. Koniec dygresji. Czy polskie uniwersytety mają być tylko podwykonawcami nauki międzynarodowej (z mocnym naciskiem na "tylko")?. A co z transferem wiedzy i technologii do społeczności lokalnych?
Nie da się łatwo zmierzyć wpływu uniwersytetu na społeczność lokalną i region, w którym dany uniwersytet funkcjonuje. Pewne jest jedno - ten wpływ jest w postaci wzrostu kapitału ludzkiego. Bo nie wszystko da się opatentować i mierzyć licencjami. Nawet nie warto (koszty pomiaru są zbyt kosztowne, warto je wykonywać tylko w celach badawczych, a nie stałego monitoringu). Ten wpływ to nie tylko publikacje, patenty, wdrożenia. Ale tego dodatkowego efektu nie ujmuje się w parametryzacji i ocenie. W rezultacie tworzy się warunki (tak jak w procedowanej właśnie ustawie o nauce i szkolnictwie wyższym), zniechęcające do dobrego zakorzenienia we własnym regionie. Naukowcy będą rezygnować z mało widowiskowego transferu wiedzy bez impact factor... bo grozić im będzie zwolnienie z pracy, a uczelniom utrata funduszy.
Co znaczy, że mój Uniwersytet jest Warmińsko-Mazurski? Czy pozytywny wpływ to tylko kształcenie studentów? Moim zdaniem coś znacznie więcej. To obecność naukowców w wielu miejscach, w wielu aktywnościach lokalnych. To niezauważalny (ale rzeczywisty!) transfer innowacyjności, wiedzy, pomnażanie kapitału ludzkiego. Ot na przykład takie Malality, już druga edycja. Niby nic wielkiego, ale efekty spore i takich działań na Warmii i Mazurach jest wiele. Żaden z pracowników nie wpisze sobie tego do dorobku i osobistej kariery...
Tak, z dużą radością przyjąłem zaproszenie do udziału w czerwcowym plenerze Malality 2. Tym razem zabrałem dwie dachówki (z Lamkowa) i jedną płytkę z poremontowej glazury (z Olsztyna). Pani Krystyna Sól przyniosła mi kawałek cegły z Koszarów Dragonów. Idąc na plener, na ulicy Emilii Plater minąłem kawałek deski (w zasadzie płyty wiórowej z jakiegoś wyrzuconego mebla). Przez moment przemknęła mi myśl, by zabrać ze sobą i pomalować. Ale pomyślałem, że mam i tak dużo do malowania i nie zdążę. Gdy jednak niespodziewanie jedna dachówka została kolektywnie i konektywnie pomalowania i ochota jeszcze została, przypomniałem sobie o tym fragmencie niepotrzebnego mebla. I jedna z pań - Ewa Jarzębowska - po niego poszła (śmieć leżący na ulicy). I tak powstała kolejna praca z niepylakami apollo. Konektywne malowanie na rzeczach z pozoru niepotrzebnych, wyrzuconych i to w kontekście społecznym (hospicjum). W dialogu, nadawanie rzeczom zbędnym nowej wartości. A w zasadzie odkrywanie i dostrzeganie tej wartości.
Po co brałem w tym udział? Ja biolog? Przecież pragmatycznie myśląc nie liczy się to ani do mojej kariery ani do parametryzacji rodzimego wydziału czy całego uniwersytetu. Ale czy można uczyć się tylko dla stopni i podejmować tylko działania przynoszące "punkty" do kariery? Piszę o tym w kontekście nowej ustawy o nauce i kształceniu wyższym. Trawa nie rośnie dlatego, że ją ciągnie się za źdźbła do góry, ale dlatego, że się ją podlewa i nawozi. Zmierzam do tego, aby dyskutować o dobrym środowisku edukacyjnym w szerokim ujęciu. Tworzyć dobre warunki, a nie zasypywać (zamęczać) kolejnymi wskaźnikami i papierami do wypełniania. Dobra nauka i dobre publikacje powstają, gdy są dobre warunki intelektualne i środowiskowe do pracy. Inaczej będziemy "kreatywnie" produkować wskaźniki i punkty. Przecież na uniwersytetach nie pracują durnie... potrafią dostosować się do każdej sytuacji, by przetrwać... Zatem potrzeba nam realnie więcej nakładów na naukę, w tym na "prowincjonalne" uniwersytety, bo ich rola jest niepodważalna - zamiast wymyślać coraz to wyższe normy wskaźnikowe i punktowe (by dobrze w papierach i rankingach wyglądało). Nie pozwalajmy na manipulowanie wskaźnikami i praktyczne drenowanie regionów. (...)
Notka o autorze: Prof. dr hab. Stanisław Czachorowski jest biologiem, ekologiem, nauczycielem i miłośnikiem filozofii przyrody, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Niniejszy wpis ukazał się na jego blogu Profesorskie Gadanie. Licencja CC-BY.