Ani przez chwilę nie wątpiłem, że nowa matura, w formule 2023, wypadnie bardzo dobrze. Tak być musiało. Nasi politycy nie traktują edukacji narodowej jako wartości, którą warto pielęgnować, ale doskonale rozpoznają znaczenie sukcesu egzaminacyjnego młodzieży dla dobrego samopoczucia elektoratu, szczególnie tuż przed wyborami. Mając na swoich usługach Centralną Komisję Egzaminacyjną (CKE), mogą liczyć na właściwe dobranie poziomu trudności przygotowanych testów. Przykro to pisać, ale tradycja pełnej dyspozycyjności politycznej tej rzekomo eksperckiej instytucji sięga samego zarania jej historii i trwa niezależnie od tego, kto sprawuje władzę.
Dla ilustracji tego stwierdzenia kilka lat temu zestawiłem średnie wyniki sprawdzianu po klasie szóstej w okresie od 2002 do 2014 roku z datami odbywających się w owym czasie wyborów. Opublikowałem to zestawienie na łamach kwartalnika „Wokół szkoły” z podanym niżej komentarzem:
(…) Widać wyraźnie „falowanie” rezultatów, a różnica pomiędzy najwyższym i najniższym, sięgająca niemal siedmiu punktów procentowych, mogłaby wskazywać na dramatyczne wahania efektów nauczania w kolejnych rocznikach (ale wiemy, że to niemożliwe, bo testy są skalowane), nieudolność autorów testów (mało prawdopodobne; są to wysokiej klasy specjaliści), albo wreszcie wpływ jakichś innych czynników. Co do tego ostatniego, wśród możliwych hipotez jedna wydaje się szczególnie interesująca. Otóż lokalne „szczyty” wyników dokładnie pokrywają się z latami wyborów parlamentarnych 2005 i 2011 (wybory 2007 były niespodziewane, więc nie mogły mieć wpływu na przygotowanie testu). Cóż, wyższe wyniki punktowe dziecka, to wyższy poziom satysfakcji rodziców-wyborców, a ten przekłada się na konkretne procenty poparcia dla aktualnie rządzącej ekipy.
Jeśli chodzi o maturę 2023, to oprócz potrzeby wprawienia w dobry nastrój niemałej grupy wyborców, o nieuchronności jej pozytywnego wyniku zadecydowała także konieczność otrąbienia sukcesu reformy Zalewskiej. Minister Czarnek już w trzecim dniu egzaminów ogłosił, że maturzyści po czteroletnim liceum są żywym dowodem fantastycznych skutków tej wiekopomnej zmiany, „w sposób oczywisty” potwierdzając wyższość przywróconej po latach struktury szkolnictwa 8+4 nad pogrzebaną wraz z gimnazjami 6+3+3.
Co do jednego zgadzam się z szefem MEiN – matura podstawowa w nowej formule poszła dobrze. Młodzi ludzie rzeczywiście – jak to określił – znali odpowiedzi na pytania. Wielu przyznawało, że egzamin był zaskakująco łatwy. Potwierdziło to również liczne grono komentujących: ekspertów i nauczycieli. Tu jednak kończy się moja zgoda z Przemysławem Czarnkiem. Minister widzi przyczynę sukcesu w geniuszu pisowskiej „dobrej zmiany w edukacji”, a ja w manipulacji poziomem trudności, dokonanej przez usłużną Centralną Komisję Egzaminacyjną. Bo zadania na poziomie podstawowym były naprawdę bardzo proste. W porównaniu z poprzednimi latami matematyka uczyniła kolejny krok w kierunku osiągnięcia ideału przystępności, jakim wg popularnego memu ma być zadanie „Drwal sprzedał drewno za 100 złotych. Pokoloruj drwala.”. Angielski ulokował się gdzieś na poziomie testu poziomującego z pierwszej klasy liceum. Nawet w zakresie języka polskiego, którego zdający obawiali się najbardziej, tematy okazały się nadspodziewanie przyjazne piszącym. Na wszelki wypadek jednak, aby do minimum ograniczyć możliwość awarii, dosłownie na ostatniej prostej CKE zliberalizowała jeszcze kryteria oceniania prac z tego przedmiotu. Według enuncjacji egzaminatorów po pierwszym weekendzie sprawdzania, była to przezorność wielce wskazana.
Mając świadomość powyższych zabiegów, pan minister, a wraz z nim ja również, możemy już dzisiaj spokojnie cieszyć się wysoką zdawalnością, nie czekając na ogłoszenie oficjalnych wyników. Jak wspomniałem na początku, innej opcji w ogóle nie było.
Nie umniejszam i nie lekceważę wysiłku tegorocznych maturzystów. Po ścieżce zdrowia, jaką na przestrzeni lat zafundowała im w majestacie państwa Anna Zalewska oraz jej następcy, oraz doświadczeniu pandemii i wojny u granic kraju, zasługiwali na wszelkie ułatwienia, a niezależnie od tego na słowa uznania za każde swoje osiągnięcie. Przede wszystkim jednak cieszę się, że ich szkolny koszmar nareszcie dobiegł końca. Z dużym wstydem, jako przedstawiciel rzeszy dorosłych, którzy do tego wszystkiego dopuścili, mogę tylko prosić o wybaczenie. W systemie wciąż jednak pozostaje kilka milionów uczniów. Im nie jest obojętne, co będzie dalej.
Pierwszej fazie tegorocznych matur towarzyszyła w mediach istna erupcja opinii i ocen. Wśród pojawiających się wypowiedzi każdy mógł wybrać coś dla siebie. Radykałowie – postulat likwidacji tego, tak zwanego, egzaminu dojrzałości. Ludzie bardziej ostrożni – pomysł wykreślenia „dojrzałości” z jego nazwy, jako określenia nieadekwatnego do obecnego stanu rzeczy. Pragmatycy – możliwość rozważania zakresu pożądanych zmian w formule. Bezkrytyczni apologeci obecnej władzy oświatowej mogli po prostu chłonąć wyrazy samozachwytu jej prominentnych przedstawicieli.
Przedstawione powyżej możliwości doskonale wpisują się w obecny schemat życia publicznego. Krytyczne opinie i pomysły zmian, pojawiające się w kręgach niepowiązanych z władzą, nie docierają nawet do podnóża góry, na której szczycie spoczywają namaszczeni politycznie decydenci. Można to było zaobserwować in situ podczas konwencji programowej Prawa i Sprawiedliwości, kiedy Anna Zalewska, Przemysław Czarnek i Ryszard Legutko zgodnie utwierdzali słuchaczy i siebie nawzajem w przekonaniu, że polska szkoła pod ich rządami ma się świetnie, a będzie jeszcze lepiej.
Pisząc te słowa, mam świadomość, że sam zaliczam się do ludzi, którzy – choć wyrażają publicznie swoje zdanie na temat problemów polskiej edukacji – nie mają żadnego wpływu na systemowe rozwiązania. Znajduję się zresztą w doskonałym towarzystwie wielu zacnych osób, które jeszcze nie machnęły ręką z rezygnacją, patrząc na totalny brak zainteresowania społeczeństwa kształceniem młodego pokolenia. Mam świadomość, że jeśli nadchodzące wybory nie przyniosą zmiany władzy, nasze dobre intencje i pomysły będziemy mogli odłożyć do lamusa, bowiem politycy PiS zapowiadają kontynuację swojego dzieła. W przypadku matury oznaczać to będzie zapewne zachowanie status quo, z dalszym wzmocnieniem wątku patriotyczno-literackiego w zakresie języka polskiego. Powodzenie na egzaminie będzie wymagało większego niż obecnie zaangażowania w studiowanie narodowej klasyki, aby, zgodnie z intencją twórców reformy Zalewskiej, lepiej zrozumieć nieuchronność i wielkość dziejącego się obecnie w Polsce procesu zastępowania pedagogiki wstydu pedagogiką dumy. Innych zmian nie będzie, bo po co, skoro jest świetnie.
Uważam, że kolejna kadencja obecnej władzy zakonserwuje na długie lata polską edukację w postaci żywej skamieniałości. Dla mnie osobiście, z racji zaawansowanego już wieku, będzie to czymś w rodzaju końca historii. Jestem więc żywo zainteresowany zmianą polityczną, najwyraźniej niezbędną, żeby popchnąć naszą oświatę na tory wiodące ku nowoczesności. Marzę, by opozycja popracowała nad katalogiem możliwych działań, nawet jeśli nie przekłada się to bezpośrednio na wysokość słupków sondażowych. Tym bardziej, że nawet w optymistycznym scenariuszu wyborczego zwycięstwa, droga do radykalnej poprawy sytuacji będzie bardzo wyboista.
Szczerze współczuję ludziom, na których spadnie zadanie sprzątania po ministrze Czarnku. Liczba problemów domagających się rozwiązania jest baaardzo długa. Wystarczy przejrzeć rozmaite programy zmian, jakie powstawały w ignorowanych przez MEiN kręgach działaczy edukacyjnych, by zobaczyć, jak wiele zawierają rozmaitych postulatów, czasem nawet sprzecznych, i jak ogromne są oczekiwania. Tymczasem realne możliwości będą na pewno ograniczone, bo rewolucji pacjent mógłby nie przeżyć. Czeka nas raczej mozolna korekta wybranych elementów systemu, w celu usunięcia jego największych bolączek.
Wśród kwestii ważnych, choć może nie najważniejszych, znajdzie się zapewne matura. Nawiązując do zmierzającego już do końca, sezonowego wzmożenia zainteresowania tym tematem, proponuję rozważyć rysujące się możliwości.
Zacznijmy od postulatu najbardziej radykalnego. Zwolennicy likwidacji matury argumentują, że w obecnej postaci jedynym jej sensem jest kwalifikowanie kandydatów na studia. Ich zdaniem spokojnie mogą zająć się tym wyższe uczelnie. Przypomnę jednak, że ujednolicenie systemu rekrutacji do kolejnego etapu kształcenia było jedną z głównych przyczyn głębokiej zmiany, jaką ćwierć wieku temu określono po raz pierwszy mianem Nowej matury. To radykalnie zwiększyło mobilność kandydatów, którzy od tamtego czasu mogą aplikować na wiele kierunków równocześnie. Wątpię zresztą, by uczelnie były zainteresowane powrotem do prowadzenia rekrutacji własnymi siłami.
Argumentem za zachowaniem egzaminu maturalnego jest również potrzeba (jednak) certyfikowania prawa do podjęcia studiów wyższych. Oczywiście, to może być jedynie kwestia mojego przywiązania do długoletniej tradycji, a ta niekoniecznie jest dzisiaj w cenie. Uważam jednak, że akcentowanie ważności edukacji w majestacie państwa ma swoje zalety. W dobie powszechnego indywidualizmu i osłabienia poczucia więzi społecznych, egzamin wieńczący naukę na poziomie średnim zasługuje na potraktowanie z powagą. Nie zgadzam się z odmiennym poglądem, zawartym w wypowiedzi dyrektorki Szkoły w Chmurze (cytuję za Wyborcza.pl): „(…) nasza filozofia jest inna niż w innych szkołach. Uważamy, że od wyników matury ważniejsi są ludzie, którzy się u nas uczą. Jeśli komuś zależy na dobrym wyniku, ponieważ chce się dostać na studia, pomagamy mu w tym. Jeśli uczeń nie ma zamiaru kontynuować nauki, ma inny pomysł na siebie, to wtedy zachęcamy go do potraktowania matury jako spotkania towarzyskiego”. Moim zdaniem, to kwestia szacunku dla własnego państwa, w którym matura jest, póki co, wydarzeniem ważnym. Można dążyć do zmiany tego stanu rzeczy, ale na gruncie prawa, a nie własnej „filozofii”. Egzamin maturalny nie jest spotkaniem towarzyskim, z czego powinni zdawać sobie sprawę wszyscy abiturienci, a co dopiero ich nauczyciele. Manifestowanie odmiennego podejścia przez jakąkolwiek szkołę wydaje mi się aspołeczne. Jeśli młodemu człowiekowi na maturze nie zależy, może po prostu podjąć indywidualną decyzję, że do niej nie przystąpi.
Oryginalną propozycją jest odejście od egzaminowania równym frontem na rzecz certyfikacji, takiej jaką, na przykład, obowiązuje się w języku angielskim, w postaci kolejnych poziomów: KET, PET, FCE itd. W tej koncepcji komisje egzaminacyjne zapewniałyby uczniom możliwość dobrowolnego przystępowania do testów z różnych dziedzin i na zróżnicowanym poziomie. Rzeczą państwa, wyższych uczelni albo pracodawców byłoby określanie przedmiotów i poziomów ich zaliczenia, uprawniających do podjęcia konkretnych studiów albo zatrudnienia w zawodzie. W pierwszej chwili koncepcja ta wydaje się bardzo atrakcyjna, ale jeśli się dłużej zastanowić, lista wątpliwości szybko rośnie. Ewentualne pójście w tym kierunku wymagałoby długich lat przygotowań. Co nie znaczy, że w dalekiej perspektywie byłoby pozbawione sensu.
Wśród pomysłów na radykalne zmiany pojawia się również sugestia, by wziąć za wzór wybrane rozwiązanie funkcjonujące z powodzeniem gdzieś w świecie. Jedno dobre doświadczenie mamy – matury w systemie International Baccalaureate (IB). To działa już w naszym kraju w całym szeregu placówek, stanowiąc nadzorowane zewnętrznie uzupełnienie systemu. Niestety, trudno marzyć o upowszechnieniu tego rozwiązania. Barierą jest konieczność przyjęcia całej koncepcji kształcenia IB, certyfikowanej w dodatku przez ośrodek znajdujący się za granicą, jak również nierealne do spełnienia na skalę ogólnopolską warunki kadrowe i ekonomiczne. Również skopiowanie bardziej „zwyczajnego” systemu: fińskiego, francuskiego czy dowolnego innego, nie wydaje się możliwe, choćby dlatego, że nie jesteśmy Finami, Francuzami ani kimkolwiek innym niż Polakami, z całym dobrodziejstwem naszego narodowego inwentarza. Owszem, można inspirować się zagranicznymi rozwiązaniami, ale tu już wchodzimy w sferę korygowania tylko obecnego stanu rzeczy. Ostatecznie, to właśnie wydaje się jedyną możliwą opcją i nią się tutaj zajmiemy.
Moje spojrzenie na maturę z perspektywy dyrektora liceum jest o tyle specyficzne, że w naszej szkole taki egzamin przeprowadziliśmy w tym roku po raz pierwszy. Nie stoi więc za mną wieloletnie doświadczenie, mam za to pewną świeżość spojrzenia, która wyostrza wzrok na rozmaite mankamenty.
Jeśli chodzi o zakres materiału, najwięcej zastrzeżeń budzi język polski na poziomie podstawowym. Widać wyraźnie, że celem egzaminu nie jest posumowanie rozwoju młodego człowieka w zakresie umiejętności posługiwania się językiem oraz jego uczestnictwa w rodzimej kulturze. Matura jest narzędziem wymuszenia znajomości arbitralnie narzuconego, bardzo obszernego kanonu w większości archaicznych lektur oraz posiadania wielu bardzo szczegółowych informacji, bagatelizuje zaś lub wręcz pomija indywidualne przymioty, tak ważne w dorosłym życiu, jak umiejętność prezentowania własnego zdania i argumentacji, kultura wypowiedzi, kreatywność, świadomy udział w kulturze. Jeśli niektórzy martwią się o przyszłość ludzkości w kontekście rozwoju sztucznej inteligencji, to powinni zdawać sobie sprawę, że obecna matura z polskiego jest świetnie dobrana pod możliwości tej ostatniej.
Mieszane uczucia budzą egzaminy ustne. Z jednej strony wydaje się sensowne, by sprawdzać na maturze umiejętność posługiwania się językiem w mowie, z drugiej w licznych komentarzach dominuje właśnie… poczucie braku sensu. Dość powszechnie słychać zarzut, że wynik tego egzaminu nie przekłada się na żadne dodatkowe możliwości. Zdecydowanie więcej przeciwników ma ta część egzaminu z języka polskiego, niż z obcego. Pojawiają się te same obiekcje, co do części pisemnej: odtwórczy charakter wypowiedzi, brak możliwości zaprezentowania własnych zainteresowań, poglądów. Sprawdzanie tego samego, co podczas matury pisemnej zaprzecza idei ogólnego wykształcenia. Do zarzutów można jeszcze dodać potężny wysiłek organizacyjny, bowiem egzaminy ustne, choć trwają krótko dla pojedynczych zdających, absorbują mnóstwo czasu nauczycieli, kosztem uczniów z młodszych roczników.
Trochę niekonsekwentnie wskażę w tym miejscu, że brakuje w obecnej formule matury części projektowej, zespołowej. Owszem, byłby to kolejny pożeracz czasu, ale jeśli już będzie się myśleć o przyszłości egzaminów ustnych, to warto będzie w pakiecie rozważyć również kwestię tego braku.
Widać wyraźnie, że Centralna Komisja Egzaminacyjna bardzo stara się zobiektywizować ocenianie. Stąd sążniste instrukcje postępowania, liczne pomocnicze tabelki, wytyczne na każdy niemal wypadek, w najlepszej (jak wierzę) intencji ograniczające samodzielność egzaminatorów. A że dużo łatwiej jest wskazać rozbieżność pracy z jakimś założonym ideałem, niż w sposób porównywalny z innymi docenić twórczy wkład zdającego, matura stała się misterium polowania na błędy. Być może jest przez to sprawiedliwiej, ale na pewno nie promuje to uczniów twórczych, jakich bardzo potrzebuje społeczeństwo.
Jeśli chodzi o matury na poziomie rozszerzonym mam jeden zarzut, za to o długiej tradycji. Otóż w zakresie poszczególnych przedmiotów są one nieporównywalne pomiędzy latami. Rocznik, który trafia na trudniejszy test, o wyniku średnim wyraźnie niższym od wieloletniej przeciętnej, we współzawodnictwie o miejsce na studiach, gdzie wymagany jest dany przedmiot, staje na straconej pozycji wobec zdających w roku łatwiejszym. Możliwość poprawiania matury łagodzi nieco ten problem, ale nie likwiduje niesprawiedliwości.
Teraz trochę o stronie organizacyjnej. Dla mnie, jako osoby osobiście odpowiedzialnej za przebieg egzaminów w szkole, najbardziej uciążliwe jest towarzyszące im misterium biurokratyczne. Przede wszystkim, rosnąca do absurdu liczba komisji. Przy 42 abiturientach, z powodu rozlicznych dostosowań, mieliśmy w porywach do siedmiu, a w każdej jedną lub dwie osoby z własnego grona pedagogicznego oraz jednego nauczyciela z innej placówki. Rozumiałbym jeszcze, gdyby tylko przez trzy dni matur podstawowych, ale nie – to się rozciąga na niemal trzy tygodnie. Proszę przy tym nie zapomnieć o trwających wiele dni egzaminach ustnych. Jak musi to obciążać szkołę mającą dwie setki i więcej maturzystów, a są takie, nawet sobie nie wyobrażam.
Pewnie doświadczeni dyrektorzy dobrze ogarniają tysiące szczegółów i szczególików organizacyjnych. Dla nas w STO na Bemowie, w pierwszym roku, było to ogromne wyzwanie, a dezorganizacja pracy całego Zespołu Szkół, choć to placówka niepubliczna o pokaźnych zasobach kadrowych, odczuwalna. Jeśli nawet udało się zorganizować to w miarę sprawnie, to kosztem ogromnego wysiłku i odłożenia na później innych, choć także ważnych spraw. Że nie wspomnę nawet o konieczności wielokrotnego warowania w szkole od 5.30 w oczekiwaniu na przesyłkę z zadaniami, znoszenia upokarzających podejrzeń, czy aby nie otworzyliśmy przed czasem koperty, a potem jeszcze popołudniową wysyłkę materiałów do OKE. Z jednej strony rozumiem konieczność zapewnienia poufności i bezpieczeństwa państwowego egzaminu, z drugiej uważam, że odbywa się to niesprawiedliwie wysokim kosztem nie tylko dyrekcji i pracowników szkół, ale także uczniów z młodszych roczników.
Wymieniłem tu tylko kilka problemów związanych z egzaminem maturalnym. Takich, które są dotkliwe, a mogą być, jak sądzę, w miarę szybko rozwiązane.
Mając bardzo niewielkie doświadczenie w kwestii matur, mogę jedynie zasugerować pewne rozwiązania, które wydają mi się sensowne. Być może w takiej czy innej sprawie będę w błędzie, nie mając świadomości jakichś dodatkowych okoliczności. Ale spróbuję, żeby konstruktywnie zakończyć ten artykuł.
Uważam, że matura powinna podsumowywać naukę szkolną w zakresie trzech języków: polskiego, obcego i matematyki. Tak, to nie pomyłka, matematyki, która jest również uniwersalnym językiem, służącym do opisywania świata. Zaznaczam to na użytek osób przekonanych, że matematyka nie jest konieczna na maturze.
Egzaminy ustne powinny być domeną szkoły, bez obecności w komisjach osób z zewnątrz, i odbywać się w klasie trzeciej. Być może równolegle do matur pisemnych, żeby wykorzystać fakt, że zajęcia dla uczniów innych niż maturzyści wtedy i tak się nie odbywają. Jeśli uczeń nie zaliczy egzaminu w pierwszym podejściu, ma możliwość poprawiania go w pierwszym semestrze klasy czwartej. Również rok przed maturą uczniowie powinni zaliczać pracę projektową. Mamy doświadczenia z lat gimnazjów, że było to możliwe, a z czasem coraz częściej pożyteczne.
Co bardzo ważne, egzamin ustny z polskiego nie powinien sprawdzać wiedzy historyczno-literackiej, ale jedynie sprawność młodego człowieka w posługiwania się językiem mówionym jego umiejętność wypowiadania się na rozmaite tematy, przede wszystkim na bazie własnych zainteresowań. Powinno w nim chodzić nie o wyegzekwowanie wiedzy czy jedynych słusznych poglądów, ale zaprezentowanie umiejętności posługiwania się polską mową. Skoro takie podejście w zasadzie nie budzi wątpliwości w przypadku egzaminu ustnego z języka obcego, dlaczego nie powielić go również w tym przypadku?!
Matura zasadnicza, którą uczniowie muszą zdać, aby uzyskać przepustkę do podjęcia studiów, powinna składać się, tak jak obecnie, z trzech pisemnych egzaminów na poziomie podstawowym, z limitem punktów wymaganych do zaliczenia 30% nie jest to dużo. Do przemyślenia i zmiany jest podstawa programowa języka polskiego, aby przybliżyć ją do tego, czym obecnie żyje ludzkość.
Egzaminy na poziomie rozszerzonym, gdzie to tylko będzie możliwe, powinny odbywać się w wybranych placówkach, przekształcanych na dzień-dwa w centra egzaminacyjne. Jestem w stanie zorganizować takie pojedyncze egzaminy, nie dezorganizując za bardzo pracy szkoły, ale nie kilkanaście (a przecież mają jeszcze przybyć nowe). Taka formuła powinna obowiązywać rutynowo, zaś szkoły i nauczyciele – otrzymywać za to dodatkowe wynagrodzenie. Łącznie z dyrektorami, bo na razie Komisje Egzaminacyjne pasożytują na naszym ogromnym wysiłku i odpowiedzialności.
Sesja egzaminów rozszerzonych nie powinna decydować o zdaniu matury, a jedynie służyć kwalifikacji na studia. Wyniki powinny być porównywalne rok do roku.
To tyle. Może moje propozycje komuś się przydadzą. Dziękuję za ich przeczytanie, zanim rozpęta się kolejna debata, tym razem o egzaminie ósmoklasisty i bardzo chorej rekrutacji do szkół ponadpodstawowych…
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.