Krytycy polskiej szkoły często ostatnio wskazują, że w swojej organizacji i relacjach międzyludzkich należy ona do świata dawno już minionego. Stąd epitet pruska, który ma piętnować dyscyplinę i kształtowanie uczniów według jednego wzoru, kojarzone z państwem Fryderyków Wilhelmów. Warto zauważyć, że określenie tradycyjna albo herbartowska, choć oznaczałoby mniej więcej to samo, nie pasuje do obecnego stylu komunikacji, w którym odmienne stanowiska muszą być wyryte emocjami na spiżowych tablicach. Mamy więc w Polsce powszechną szkołę „pruską”, a w opozycji do niej kilka wdrażanych w praktyce, acz niszowych koncepcji, oraz moc marzeń, wyobrażeń i postulatów odnośnie przyszłości tej instytucji.
Szkopuł w tym, że szkoła jest właśnie tylko instytucją. Wytworem społeczeństwa, a nawet wręcz jego obrazem, z czego akurat trudno się u nas cieszyć. Mówiąc o szkole, w istocie odnosimy się do ludzi, którzy ją tworzą. To oni są adresatami społecznych potrzeb i potencjalną siłą sprawczą ewentualnych zmian. A ponieważ o obliczu placówek oświatowych decydują w dużej mierze nauczyciele, ważną częścią dyskursu o przyszłości polskiego szkolnictwa musi być refleksja nad ich kondycją zawodową.
Zagubieni i niepewni na rozdrożu
Świadomość kryzysu jest wśród kadry pedagogicznej powszechna. O tym, że źle się dzieje w państwie duńskim, upewnia bezkresne morze żalów, postulatów, oczekiwań i porad, wylewające się z internetu, oraz codzienność w placówkach oświatowych, w których coraz mniej jest radości, za to więcej kłopotów i wyzwań, z którymi trzeba sobie jakoś radzić. Przeciętny polski nauczyciel zbliża się do pięćdziesiątych urodzin, więc dobrze na ogół pamięta przełom tysiącleci, kiedy wszystko wydawało się prostsze, a przyszłość w zawodzie pełna perspektyw. Kontrast odczuwa wyraźnie, choć – wyjąwszy kwestię niskich zarobków – miałby prawdopodobnie kłopot z precyzyjnym wskazaniem, co poszło źle, i jak można wybrnąć z obecnej sytuacji. Jeśli więc mowa o aktualnej kondycji intelektualnej nauczycieli, najbardziej adekwatne wydają się słowa: zagubienie i niepewność.
Polska szkoła znajduje się na rozdrożu. Może czekać ją utrwalenie modelu wprowadzonego przez Annę Zalewską i jej następców, sięgającego zamierzchłej tradycji, co najmniej z czasów PRL-u. Alternatywą jest poszukiwanie nowych rozwiązań, w kręgu wartości obywatelskich i zapewne, w jakimś stopniu, liberalnych. Ale ten wybór dokona się na poziomie politycznym. Nauczyciele – choć, jako się rzekło, oni tworzą szkołę – będą mieli wpływ na rozstrzygnięcie jedynie jako obywatele, wyborcy. Z ich punktu widzenia alternatywa jest zresztą diabelska. Kontynuacja oznacza zamknięcie w skansenie, bez możliwości wyjścia naprzeciw problemom epoki internetu, o jakich nie śniło się żadnemu Fryderykowi Wilhelmowi, ani władzom oświatowym sprzed lat trzydziestu, ani inicjatorom reformy Zalewskiej. Z kolei poszukiwanie i wdrażanie nowych rozwiązań wymagać będzie podjęcia trudnych i często nieoczywistych decyzji, oraz przeprowadzenia dużej operacji na żywym organizmie społeczeństwa. A że nauczyciele doświadczają na co dzień, jak wiele jest w edukacji sprzecznych oczekiwań i opinii, oraz sporów i emocji, tym bardziej można zrozumieć ich zagubienie i niepewność.
Radź sobie, jeśli potrafisz! A jeśli nie…
Oba wspomniane uczucia powodują dyskomfort, z którym – jak zawsze w sytuacji trudnej – każdy próbuje sobie jakoś poradzić. Jedną z możliwych reakcji jest swoista samoizolacja, pod hasłem „Róbmy swoje!”. – Proszę dać mi spokój z tym narzekaniem, z problemami, z wydziwianiem, że praca domowa – nie, klasówka – nie, obowiązek chodzenia do szkoły – nie…! Moim zadaniem jest nauczanie i utrzymywanie porządku w klasie, i to właśnie będę robić! – tak zdaje się uważać całkiem niemała grupa nauczycieli. Osoby o takim podejściu łacno zyskują opinię pedagogicznego betonu, choć w istocie próbują jedynie ocalić w swoich oczach poczucie sensu wykonywanej pracy. Niestety, świat bardzo się zmienił, a wraz z nim społeczne oczekiwania. Stąd częste odruchy buntu w otoczeniu wobec takiej postawy, w połączeniu z mizerią finansową mogące skłaniać do rezygnacji z zawodu. Co rzeczywiście ma ostatnio miejsce, na skalę wcześniej niespotykaną.
Inna grupa nauczycieli stara się aktywnie wyjść naprzeciw nowym wyzwaniom. To z niej rekrutują się uczestnicy licznych konferencji, które w wersji online trafiają dosłownie pod strzechy – wszędzie, gdzie jest zainteresowanie. Nigdy wcześniej nie było na wyciągnięcie ręki tylu źródeł inspiracji i tylu możliwości dokształcania się. Tacy nauczyciele upowszechniają, na przykład, ocenianie kształtujące, bardziej radykalne pomysły na naukę bez ocen, zastosowanie w nauczaniu nowinek technicznych, czy rezygnację z zadawania prac domowych. Innowacyjność jest doskonałą metodą odnalezienia sensu swojej pracy, lecz niesie także pewne elementy ryzyka. Odejście od tradycyjnych praktyk szkolnych – wbrew temu, co twierdzą entuzjaści – może, ale niekoniecznie musi przynosić pożytek wszystkim uczniom. Napotyka też duży opór wśród rodziców, czujących obawę przed tym, czego nie znają z lat własnej nauki. Słowem, bycie nowatorem nie zawsze jest lekkie, łatwe i przyjemne, daje natomiast krzepiącą satysfakcję, która niektórym pomaga też łagodzić frustrację materialną.
Pośrodku znajduje się większość kadry pedagogicznej, która chciałaby – oprócz godnych zarobków – mieć poczucie sensu pracy, akceptację otoczenia oraz jasną perspektywę rozwoju zawodowego. Chwilowo otrzymuje jednak coś zupełnie innego: moc codziennych trosk, wyzwania, na które nie umawiała się przy zatrudnieniu, oraz kakofonię sprzecznych komunikatów o tym, co dobre, co złe, co należy, a czego nie wolno. W tej grupie nauczycieli najłatwiej o zagubienie i niepokój.
Osobiście czuję się częścią tego nauczycielskiego środka. Nie mam problemu ze zrozumieniem, że dzisiejsze młode pokolenie potrzebuje innego, bardziej empatycznego i uważnego traktowania, niż było to ongiś udziałem moich rówieśników. Nie wpadam również w bezkrytyczny zachwyt na dźwięk słów z przedrostkiem neuro-, i nie wierzę w cudowne recepty, rozwiązujące wszystkie problemy współczesnej edukacji. W głębi ducha uważam, że szkoła powinna być odrobinę konserwatywna, i taką właśnie placówkę staram się współtworzyć. Przyjazną, ale stawiającą granice, życzliwą, ale wymagającą.
I – co wiem już doskonale – niezdolną zadowolić wszystkich.
Nie trzeba długo szukać, by natrafić na nieżyczliwe opinie o pracy nauczycieli. Jeden daje do czytania „durną” podobno lekturę, inny w każdym tygodniu robi kartkówkę. Ten ciągle zadaje prace domowe, tamten każe przynosić na lekcje jakieś dziwne materiały, których nie ma w internecie. Ów mówi uczniom, że powinni wziąć się do roboty, a jeszcze inny traktuje ich obojętnie, bo mu w ogóle nie zależy na wynikach. Mnożą się krytyczne komentarze na fejsbuku, rozgrzewają do czerwoności rodzicielskie grupy klasowe na Messengerze. Gromadzone żale wypływają podczas zebrań, znajdują ujście w skargach do dyrekcji, organów prowadzących, kuratoriów. Każde zgłoszenie musi być sprawdzone, bo za każdym może kryć się krzywda dziecka. Praca nauczyciela przypomina więc obecnie stąpanie po polu minowym. Nie jest to tylko kwestia braku komfortu; to przejaw poważnego kryzysu misji tego zawodu.
Misja w kryzysie, czyli romantycznie już było
Wbrew potocznemu przekonaniu o negatywnej selekcji, zawsze niemała część nauczycieli wybierała tę pracę z rozmysłem. Nie tylko z uwagi na niskie pensum dydaktyczne i długi urlop, ale również z zamiłowania, mimo świadomości, że majątku z tego nie będzie. Wiele osobistych pamiętników w tym środowisku mogłoby zaczynać się od zdania: „Już jako dziecko chciałam zostać nauczycielką”. Chęć pracy z najmłodszymi popychała całe zastępy młodych, głównie kobiet, do studiów w zakresie wychowania przedszkolnego lub edukacji wczesnoszkolnej. Inna grupa kandydatów na nauczycieli decydowała się kształcić w przedmiocie pedagogiki specjalnej, świadomie upatrując swoją przyszłość zawodową w pracy z dziećmi wymagających szczególnego wsparcia. Więcej przypadkowości było w dopływie specjalistów w zakresie dyscyplin akademickich (matematyka, biologia, geografia etc.) oraz przedmiotów zawodowych, ale również tutaj świadome wybory życiowe nie należały do rzadkości.
Problem w tym, że w ciągu niewielu lat potrzeby i oczekiwania związane z pracą nauczycieli uległy radykalnej odmianie. Jeżeli ktoś zaczynał wyobrażając sobie romantycznie, że będzie przekazywał wiedzę, budząc fascynację nauką u spragnionych tego młodych ludzi, ma prawo odczuwać rozczarowanie. Szczególnie wielkie, jeśli pracuje ze starszymi dziećmi lub młodzieżą, bo w tej grupie zmiany są szczególnie duże.
Upowszechnienie internetu i danie ludziom do ręki magicznego klucza do wirtualnego świata, zarazem krynicy mądrości, w postaci smartfonu, podważyło pozycję nauczyciela jako gestora wiedzy. Cyberprzestrzeń jest dla młodych ludzi zdecydowanie bardziej atrakcyjna niż osoba z krwi i kości, która stawia przed nimi wymagania i rozlicza z ich realizacji. Internet oferuje mnóstwo możliwości, dostępnych na dotknięcie palca do ekranu, pochłaniających czas i uwagę. Kiedyś na podwórko wychodziło się dopiero po szkole, a jak ktoś miał bardziej wymagających rodziców, to po odrobieniu lekcji. Dzisiaj można znaleźć się na wirtualnym podwórku w niemal dowolnym momencie, także przebywając ciałem w klasie. Albo pozostawiając ciało w domu, bo nie trzeba nawet iść do szkoły, żeby spotkać znajomych. Niezależnie od tego, co sądzimy o skutkach tego zjawiska, nauczyciel przestał być tym, kim był kiedyś. Nietrudno mu zagubić się w tej nowej sytuacji.
Warto zwrócić uwagę, że nauczyciele tradycyjnie zajmowali się przede wszystkim obsługą funkcji poznawczych ucznia. Stąd rozmaite dydaktyki przedmiotowe i różne metody pomiaru dydaktycznego, które wkładano do głowy nowym adeptom. Wiedzę wykraczającą poza ten standard można było zdobyć przede wszystkim podczas pięcioletnich studiów nauczycielskich, a gdzie indziej, jedynie na uboczu głównego kursu; zresztą przez długie lata była ona w ogóle traktowana marginalnie przez samych nauczycieli, rozliczanych głównie z efektów nauczania. Tymczasem okazało się nagle, że malejącemu zainteresowaniu uczniów nabywaniem wiedzy, towarzyszy gwałtowny wzrost ich potrzeb natury psychicznej.
Dzieci są jakieś inne
W krótkim czasie w młodym pokoleniu zaszła ogromna zmiana. Władza zrzuciła winę za to na gimnazja. Bez żadnych badań naukowych, po prostu znaleziono pretekst, by uzasadnić przywrócenie rozwiązań ze „starych, dobrych czasów”. Tymczasem młódź zmieniła się nie na skutek błędów pedagogicznych, ale w następstwie ewolucji całego społeczeństwa. Oczka w głowie, ważne projekty życiowe zyskujących na zamożności rodziców, zamieszkały w złotych klatkach, w świecie dążącym do doskonałości: idealnej opieki, pełnego bezpieczeństwa, w pełni efektywnej nauki. I szczęścia, jako koniecznego ukoronowania dzieciństwa. Ten efekt uboczny wielu zmian cywilizacyjnych pociągnął za sobą cały szereg następstw: „przezaopiekowanie” dzieci przez dorosłych, prowadzące do braku samodzielności, odebranie jednym i drugim prawa do błędów, staranne projektowanie przez rodziców wszelkich aktywności młodych ludzi, a przez to pozbawienie ich wolnego czasu i okazji do… gospodarowania nim, co jest zabójcze dla motywacji do działania i poczucia mocy sprawczej. Skali zmian dopełniła pandemia, której skutków dla stylu życia młodych pokolenia i jego kondycji psychicznej jeszcze w pełni nie ogarniamy.
Wielu nauczycieli dopiero teraz, w codziennym doświadczeniu, na własnej skórze przekonuje się, że funkcje poznawcze dziecka są ściśle powiązane z psychiką. Choć brzmi to niczym truizm, stało się odkryciem dopiero, gdy w szkołach rozpowszechniły się niszowe wcześniej kłopoty. Największym z nich jest rosnąca fala stanów depresyjnych o rozmaitym natężeniu – zjawisko, z którym nie zawsze radzą sobie nawet psycholodzy i psychiatrzy, nie mówiąc o rodzicach. Rośnie również liczba dzieci z zaburzeniami, szczególnie ze spektrum autyzmu. W jednym i drugim przypadku nauczyciele musza sobie jakoś radzić na co dzień, choć większości nikt tego wcześniej nie uczył. W końcu pedagogika specjalna była osobnym, świadomym wyborem ścieżki kształcenia w zawodzie. Teraz nagle stała się udziałem niemal wszystkich, mamy więc wielką improwizację, opartą o sążniste dokumenty z zaleceniami adresowanymi do świata idealnego. To poważne źródło zagubienia nauczycieli i ich niepewności, bo nie na to się umawiali. Akurat w tej dziedzinie trudno liczyć, że doraźne kursy, a nawet studia podyplomowe uczynią z matematyków, polonistów, chemików czy nauczycieli WF kompetentnych specjalistów. Psychologów i psychiatrów kształci się przez wiele lat, bo tak złożona i trudna jest materia ich pracy. Postawiony w ich roli zwykły nauczyciel prędzej ugnie się pod tym brzemieniem.
Nawiasem mówiąc, jeśli władze, zgodnie z zapowiedzią, upowszechnią tzw. edukację włączającą, pogłębią tylko kryzys kadrowy, bowiem taka praca wymaga nie tylko wielkiej wiedzy, którą trudno zdobyć na kursach, oraz predyspozycji i woli, których żadne szkolenie nie zapewni. To w istocie staje się zupełnie inne zajęcie, niż po prostu nauczanie przedmiotu wymienionego w umowie zawartej przez nauczyciela z pracodawcą. I jeszcze jedna refleksja na marginesie. Zbieramy dzisiaj zatrute owoce niemal całkowitego wyrugowania ze szkoły kształcenia artystycznego. Symbolem tego zjawiska może być zniesienie wymagań posiadania umiejętności muzycznych i plastycznych przez nauczycieli najmłodszych dzieci. Muzyka i plastyka w szkole podstawowej zostały zepchnięte na margines życia, podobnie jak zajęcia praktyczno-techniczne, wegetujące w podstawówce przez trzy lata w zawrotnym wymiarze jednej lekcji tygodniowo. O tym, jakie korzyści dla rozwoju, także intelektualnego, dla zdrowia psychicznego i dla życia społecznego w szkole mogłaby przynieść sensowna edukacja w zakresie tych, tak zwanych pogardliwie „michałków”, niech Czytelnik dopowie sobie sam. A jeżeli nie ma pomysłu, niech poczyta o szkole fińskiej, pod tym względem na pewno wzorcowej.
Pożegnanie z misją i inne obrazki z mapy pobojowiska
Wracając do wątku poświęconego kryzysowi misji nauczyciela musimy w tym miejscu postawić kropkę na „i”. Otóż jego praca przestała już mieć charakter „misyjny”, traktowana jest jako usługa. Wielu ludziom to się nawet podoba. Niestety, zakres owej usługi jest w dużej części narzucany przez państwo, jak wskazałem powyżej, nie zawsze zgodnie z kwalifikacjami i możliwościami usługodawcy. Poza tym jest jeszcze problem klientów, którzy mają rozmaite potrzeby i życzenia, często sprzeczne lub wykraczające poza możliwości zakładu usługowego, przy czym każdy oczekuje indywidualnego traktowania. Znalezienie się w tej sytuacji oznacza konieczność lawirowania pomiędzy tym, co nakazują przepisy, tym, czego potrzebują uczniowie i tym, czego żądają ich rodzice. To dzisiaj znacznie większe obciążenie czasowe i psychiczne niż jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu. Czasem zresztą w konkretnych przypadkach sytuacja potrafi się tak zapętlić, że zagubienie i niepokój, to tylko eufemizmy na określenie stanu psychicznego nauczyciela.
Pozostałe obrazki z mapy moich myśli zaprezentuję tutaj w sposób bardziej syntetyczny. Po części są one skutkiem zjawisk opisanych powyżej.
Czy można się dokształcić w zakresie tego, czego nauczycielom tak bardzo dzisiaj brakuje? Odpowiedź jest trudna. Można oczywiście poznać nowe metody nauczania, dowiedzieć się więcej o potrzebach współczesnych uczniów, oraz o sposobach radzenia sobie z różnymi problemami w pracy w szkole. Jeśli jednak przyjmiemy za dobrą monetę to, co wiemy dzisiaj o mechanizmach uczenia się, okaże się, że warunki nie bardzo sprzyjają. Oto bowiem wiadomo, że nauka w stresie nie jest skuteczna, że zmęczenie bardzo ogranicza zdolność percepcji, że do nabywania wiedzy i umiejętności potrzebne jest minimum pozytywnej motywacji. Trudno zatem oczekiwać, że ludzie sfrustrowania swoimi niskimi zarobkami, zmęczeni pracą w godzinach ponadwymiarowych, dotknięci przejawami społecznej niechęci i lekceważenia, niewidzący jasnej perspektywy awansu, będą skutecznie podnosili swoje kompetencje. Owszem, przymus ekonomiczny lub brak innego pomysłu na życie skłoni wielu do tzw. doskonalenia zawodowego, ale przełożenie efektów tegoż na radzenie sobie z trudnościami codziennej pracy w placówce oświatowej będzie bardzo ograniczone.
Często podkreśla się ostatnio, jak ważne są w szkole relacje, głównie w kontekście kontaktów nauczycieli i uczniów. Osobnym problemem, cicho leżącym pod dywanem, są jednak relacje w samym gronie pedagogicznym. Zacznijmy od tego, że cały system ma konstrukcję feudalną. W pewnym uproszczeniu: minister jest suwerenem dla kuratorów, ci dla dyrektorów, dyrektorzy dla nauczycieli, a nauczyciele dla uczniów. Ten model autokratycznego zarządzania z góry do dołu jest archaiczny w dzisiejszym świecie, nieefektywny i jednocześnie frustrujący. Nie tylko ogranicza rozwój, ale może owocować także konfliktami, poczuciem krzywdy, animozjami w gronie wasali. Dotyka to wielu zespołów pedagogicznych, a skutkuje szybszym wypaleniem zawodowym i zachowaniami ucieczkowymi, choćby częstym korzystaniem ze zwolnień lekarskich. Sztywne relacje podległości nie pomagają też w codziennej pracy z ludźmi. Chociaż nauczyciele często rozwiązują bardzo poważne problemy, nie korzystają z żadnej formy superwizji, która mogłaby choć trochę pomóc w dźwiganiu brzmienia odpowiedzialności. Co więcej, przeciążenie, brak czasu i nerwowa atmosfera w pracy zmniejszają możliwość uzyskania wsparcia w gronie koleżanek i kolegów. Można oczywiście poszukać go na wirtualnym podwórku, ale wtedy istnieje też szansa natknięcia się na nieżyczliwe komentarze ludzi, z różnych przyczyn – słusznych i niesłusznych, nauczycielom niechętnych.
Jeśli mowa o zagubieniu i niepewności, godzi się jeszcze wspomnieć o bieżączce zmian systemowych. Władze cały czas majstrują przy prawie, bez jakiejkolwiek konsultacji ze środowiskiem oświatowym. Zmieniają się zasady awansu zawodowego, wymagania dotyczące kwalifikacji, sposób i kryteria oceny pracy. Akty prawne pojawiają się w ostatniej chwili. Tworzy to fantastyczną koniunkturę dla firm organizujących szkolenia, ale utrudnia lub uniemożliwia nauczycielowi ogarnięcie najbliższej nawet perspektywy. Niektóre zmiany, jak nowe zasady oceniania prac maturalnych z języka polskiego, są po prostu toksyczne i wywołują bunt nawet w z natury pokornym środowisku pedagogicznym. A zapowiadane upowszechnienie edukacji włączającej może tylko budzić zgrozę wśród nauczycieli, którzy już dzisiaj nawet połowę swojego czasu poświęcają uczniom wymagającym specjalnej uwagi, z konieczności pozostawiając odłogiem tych, którym większa uwaga mogłoby pomóc w rozwijaniu jakichś uzdolnień czy pasji.
Osobnym problemem są relacje nauczycieli z rodzicami uczniów. Powszechny jest (po obu stronach zresztą) brak umiejętności rozwiązywania konfliktów. Nie ma mechanizmów ucierania poglądów, dogadywania się w imię dobra dziecka, tak potrzebnego gdy owe dobro każda ze stron rozumie inaczej. Akcentowanie od lat, także z najwyższych trybun, że rodzic wie najlepiej, stawia nauczyciela, mimo jego wiedzy i doświadczenia, na trudnej pozycji. Oczywiście nauczyciele popełniają mnóstwo błędów i niezręczności w tej komunikacji, ale też mało kto kształci ich w tym zakresie, a przede wszystkim brakuje im na to przestrzeni. Z własnego doświadczenia wiem, jak dużo czasu, obok umiejętności i dobrej woli, potrzeba, by wypracować porozumienie z rodzicami zatroskanymi o dobro swojego dziecka.
Nauczycielom nikt dzisiaj nie ufa. Nie tylko w relacji z rodzicami, ale również z nadzorem pedagogicznym. Oczywiście trudno o takie zaufanie w społeczeństwie, które kapitał zaufania społecznego ma jeden z najniższych w Europie, ale też władze w ciągu dziesiątków lat uczyniły wszystko, by miejsce zaufania zajęła drobiazgowa kontrola. Miałem okazję kilkakrotnie usłyszeć wypowiedzi np. działaczy oświatowych czy pracowników kuratoriów, nacechowane pogardą lub politowaniem dla „beznadziejności” kadr pedagogicznych. Ten brak zaufania skutecznie osłabia wolę i inicjatywę w nauczycielskich szeregach. Jest taki rysunek Katarzyny Niewiadomskiej, który przedstawia dwie mamy z córkami. Jedna trzyma swoje dziecko za rękę, druga nie. Pierwsza mówi: - Ojejku, ale Pani córka jest samodzielna. Jak Pani to robi? – Pozwalam jej! – pada odpowiedź, którą explicite można zalecić pod rozwagę wszystkim marzącym, by nauczyciele kiedyś stali się bardziej twórczy i zaangażowani w dzieło udoskonalenia polskiej edukacji.
Tym pesymistycznym akcentem zakończę kreślenie mapy moich myśli o polskich nauczycielach. Na pewno pozostaje na niej wiele białych plam, a każdy Czytelnik będzie w stanie ją uzupełnić na podstawie jakichś własnych doświadczeń. Mam nadzieję jednak, że udało mi się przynajmniej zasygnalizować złożoność przyczyn złej sytuacji w tym zawodzie, które często sprowadza się li tylko do kwestii niskich wynagrodzeń. Praca w oświacie jest nie tylko kiepsko opłacana, jest także obarczona wieloma innymi problemami. Owszem, mają słuszność ci, którzy twierdzą, że po radykalnych podwyżkach chętni do pracy się pojawią, może nawet tłumnie. Jeśli jednak równocześnie nie dojdzie do innych zmian w sytuacji nauczycieli, to kryzys polskiej edukacji trwać będzie nadal w najlepsze.
=> Przeczytaj również pierwszy wpis z cyklu w blogu Autora: Czas dziadów. Gdy mowa o polskich nauczycielach…
=> oraz część 1 tego cyklu: https://www.edunews.pl/badania-i-debaty/opinie/6071-czas-dziadow-mapa-mysli-o-nauczycielach-cz-1
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.