Wśród cywilizowanych społeczeństw panuje przynajmniej deklaratywny konsensus w kwestii konieczności przestrzegania prawa. Popularność łacińskiej sentencji Dura lex sed lex, będącej sparafrazowaną wypowiedzią uznanego rzymskiego jurysty Ulpiana, jest na to dowodem. Niestosowanie się do takiej właśnie wykładni (bez przywoływania jej pierwotnego kontekstu) wypominają obecnie szkole i nauczycielom rozmaici porwani kulturą woke pedagogiczni wrażliwcy, nomen omen obudzeni mentalną koniunkturą i polityczną poprawnością. Tym samym sugerują oni, że nauczyciele i nauczycielki, wykonując swój zawód, en mass praw obsługiwanego podmiotu nie znają lub świadomie je łamią, jako sobie niewygodne.
Nikogo nie trzeba przekonywać, ani też nikt nie zaprzeczy, że takie sytuacje się zdarzają i to wcale nie tak rzadko. Bałagan w statutach, niezapowiedziane kartkówki, chora ilość sprawdzianów, czepianie się ubioru, wyglądu, prace domowe, oceny za to i owo – wszyscy to znamy, mamy wątpliwości i różne opinie. Zaistniał zrozumiały popyt na branżową wykładnię prawną, nic więc dziwnego, że rynek zareagował podażą. Jak zwykle jednak, wspomniani legislacyjni zeloci w swojej krucjacie zapominają o niewygodnych dla propagowanej narracji „drobiazgach”. Głównie o tym, że każdy kij ma dwa końce. Przedstawiając uczniów i uczennice jako bezradne i bezwolne ofiary szkolnego reżimu, nie wspominają oczywiście, że jakiekolwiek prawo (i jego znajomość) dotyczy wszystkich, a nie tylko domniemanych pokrzywdzonych, że zazwyczaj prawom i przywilejom towarzyszą wynikające z nich obowiązki, że zakładaną winę kogokolwiek trzeba udowodnić, a odpowiedzialność zbiorowa (np. powszechny i generalizujący hejt wylewany na szkołę) również nie bardzo pasuje do gloryfikowanych przez nich nowoczesnych, postępowych standardów.
W całej obecnej batalii o prawa ucznia brakuje dociekania przyczyn powstawania prawnych kolizji (i ludzkich dramatów), trudno także dostrzec jakiekolwiek rozróżnienie wagi wykroczeń, popełnianych przez szkoły i ich personel. Jednym tchem wymienia się np. wpisywanie uwag za rozmowy na lekcji i nieprzestrzeganie tygodniowego limitu sprawdzianów. Nie bez znaczenia jest także moment wystąpienia tego wzmożenia, które nieprzypadkowo zbiega się ze światowym kryzysem oświaty publicznej, deprecjacją autorytetu szkoły i dyskusją nad jej rolą. Rolą, którą wszyscy „dyskutanci” najchętniej pozostawiliby taką, jaką jest, ale jednocześnie wyłączyliby wszystkie urządzenia, pozwalające szkole ją pełnić. Co bardziej wyrafinowani sugerują, że nauczyciele stosowne urządzenia mają w dyspozycji, ale nie chce im się przeczytać instrukcji ich obsługi i stąd problem.
Popularna, bo bezpiecznie niesprawdzalna recepta w skrócie brzmi tak, cytuję: „wystarczy nie oceniać, nie przeciążać, nie wydzierać się, tworzyć przyjazną atmosferę, pokazywać praktyczną stronę danej nauki”. Piękne. Tyle, że mniej więcej tak kompatybilne z pełnieniem założonej roli, jak widelec z rosołem.
Niestety, narzędzia muszą być dopasowane do spodziewanego efektu – jeśli rolą szkoły ma być powszechnie oczekiwane, masowe i wystandaryzowane „przygotowanie do życia”, to wyżej wspomniana recepta nie jest warta funta kłaków. Tymczasem, zastanawiających się nad prawdziwą zmianą w oświacie, czyli taką obejmującą i cele, i narzędzia, jest niewielu. I oni są świadomi, że wspomniana recepta nie licuje z systemową urawniłowką. Ich świadomość to jednak za mało – z oświatowym populizmem, zakłamywaniem realiów i z filozofią „zjeść i nadal mieć” praktycznie nie daje się wygrać. Dzisiejsza oświata (nie tylko w Polsce) ma wiele wspólnego z socjalizmem, a w nim, jak wiadomo, za brak mięsa na haku odpowiadał kierownik sklepu i sprzedawca. W oświacie jest podobnie – prokuratorów i internetowych oskarżycieli posiłkowych trudno zliczyć, a szkoła i nauczyciele (no bo kto inny?) zostali skazani bez procesu.
Jakąkolwiek dyskusję nad takimi czy innymi zapisami prawnymi należałoby jednak zacząć od jakości ich stanowienia oraz kontekstu, w którym mają obowiązywać, a nie od szukania winnych ich nieprzestrzegania. Teoretycznie, adekwatne i niezbędne przepisy istnieją i wystarcza się z nimi po prostu zapoznać. Problem w tym, że dla większości społeczeństwa, w istniejącej postaci, pozostają one nieczytelne. Stąd też potrzeba ich interpretacji i zapisywania w formie zrozumiałej dla laika, np. jako statut szkoły. I tu mamy problem podstawowy – nauczyciele i nauczycielki, czyli rady pedagogiczne szkół, uprawnione do tworzenia statutów, raczej rzadko posiadają stosowne do tego kwalifikacje. Można więc z góry założyć, że większość tych pseudolegislacyjnych potworków posiada dyskwalifikujące je usterki. Czyją jest to winą? Moim skromnym zdaniem nie nauczycieli, którzy swoje w tej mierze kompetencje mogą co najwyżej oprzeć na dorocznym szkoleniu z prawa oświatowego – to po prostu nie powinno być ich zadanie.
Dobrze jest w tym miejscu postawić sobie także pytanie o sensowność pisania odmiennych statutów przez szkoły jednego typu, będące organami państwowej oświaty publicznej i podlegające temu samemu ministrowi. Czy specyfika lokalna naprawdę za każdym razem wymaga tworzenia takich statutów od podstaw i czy zasady mające obowiązywać wszystkich uczestników procesu edukacyjnego powinny tak znacząco się różnić, jak jest to obserwowane (przypominam, że cały czas mówimy o oświacie publicznej)? Wydaje się, że różnice te, bardziej niż realną potrzebą, podyktowane są raczej wspomnianą indolencją w interpretacji prawa oraz typową dla większości socjaldemokracji skłonnością do regulacji każdego, dającego się wyobrazić aspektu egzystencji. Problem w tym, że te aspekty są trudne do przewidzenia, co skutkuje koniecznością nieustannej manipulacji zapisami oraz dopisywaniem nowych, często sprzecznych z pozostałymi, których wkrótce nikt nie jest w stanie spamiętać, nie mówiąc o przestrzeganiu. Tym sposobem produkuje się całe multum przepisów prawnie wadliwych lub martwych.
Moją laicką i czysto zdroworozsądkową propozycją usunięcia tych niedogodności byłby postulat utworzenia przez ministerstwo (przy współudziale środowiska pedagogicznego i organizacji pozarządowych) statutu minimum (co oczywiste, zgodnego z konstytucją), wytyczającego w przejrzysty sposób normy prawne, obowiązujące wszystkie szkoły danego typu. Następnie, ten statut bazowy mógłby być uzupełniany zapisami wynikającymi z ewentualnej specyfiki szkoły, które byłyby uchwalane przez rady pedagogiczne, po prawdziwych konsultacjach i w ścisłym porozumieniu z uczniami i ich rodzicami. Taki proces legislacyjny kończyłaby obowiązkowa, a nie uznaniowa, weryfikacja prawnicza. Zapoznanie się z tak przygotowanym statutem, potwierdzone podpisem rodzica, byłoby niezbędnym elementem rekrutacji.
Jak widać, takie podejście nie jest znacząco różne od podobno powszechnej praktyki, ale podkreślone tu szczegóły mogłyby znacząco zmniejszyć ilość nieporozumień i sporów, nad którymi toczą się później w mediach zupełnie jałowe spory, a rodzice zapisujący dziecko do szkoły z góry wiedzieliby, czego mogą się po niej spodziewać, bo zapoznaliby się z tymi niuansami statutu, których ustawodawca nie uwzględnił i pozostawił uznaniu tworzącej szkołę społeczności. Jeśli te lokalne ustalenia by im nie odpowiadały, bo np. statut stanowiłby, że nauczycielom wolno w tej szkole zadawać prace domowe, mogliby zawczasu poszukać innej, w której nie tylko prace domowe nie istnieją, ale i ocenami nie trzeba się martwić.
Trudno nie zauważyć, że większość spornych, kontestowanych lub po prostu bzdurnych zapisów statutów lub kontrowersyjnych posunięć nauczycieli i nauczycielek wynika z szybko postępujących zmian obyczajowych, które siłą rzeczy zaznaczają się szczególnie w relacjach międzypokoleniowych. Tak było zawsze i raczej nie da się tego wymazać legislacyjną gumką myszką, tym bardziej że obecnie na jedno pokolenie biologiczne przypada kilka pokoleń mentalnych.
Choć konstytucja wolnego, demokratycznego i świeckiego państwa nie może w żaden sposób ograniczać autonomii jednostki i powinna bronić ją przed jakąkolwiek dyskryminacją, w każdej sytuacji, nadrzędną zasadą, regulującą stosunki międzyludzkie jest pogodzenie się z faktem, że naszą wolność ogranicza wolność innych. Jeśli więc społeczność danej szkoły uznała, że nie dostrzega problemu w noszeniu spódniczek, pozwalających dostrzec majtki lub ich brak, to jeśli powoduje to mój dyskomfort, muszę dla swojego dziecka poszukać innej placówki edukacyjnej. Jeśli jednak ta przykładowa sytuacja wywołuje konsternację u wyłonionej w głosowaniu większości podmiotów, to taki deregulujący szkolny ubiór zapis musi zniknąć ze statutu, choć praktycznie ogranicza to konstytucyjne, niezbywalne prawo kobiet (i mężczyzn, oczywiście – przykład został wybrany bez żadnych seksistowskich podtekstów) do ubierania się w cokolwiek im się podoba lub wręcz chodzenia nago. To samo dotyczy zdecydowanie mniej przerysowanych sytuacji – przestrzeń wspólna, a taką jest przecież każda szkoła, musi opierać swoje funkcjonowanie (także w wymiarze obyczajowym) na konsensusie wypracowanym przez wszystkich jej użytkowników. O tym często zdarza się zapominać zwolennikom centralnego sterowania oświatą i medialnego linczowania jej przedstawicieli.
Osobiście jest mi dalece obojętne, co uczeń czy uczennica ma lub czego nie ma na sobie, gdzie i co sobie wydziarali albo gdzie noszą kolczyki. Nie mam również problemu z tym, że jeden z drugą woli spędzić czas zajęć w toalecie, albo na Instagramie. Jednak problem, którego najwyraźniej nie dostrzegają nagle (p)obudzeni znawcy praw człowieka, leży w wymienionej wyżej podstawowej umowie społecznej, która stanowi, że czyjeś prawa kończą się tam, gdzie zaczynają naruszać prawa kogoś innego.
Żeby uspokoić wszystkich kiedyś skrzywdzonych i prześladowanych przez szkolne „regulaminy” (o czym przypomnieli sobie dopiero, gdy zmienił się klimat społeczny) i nie pogłębiać ich traumy, którą wreszcie mogą się podzielić na FB, dodam, że akurat w najmniejszym stopniu chodzi mi o moje prawa, które większość i tak ma w pogardzie. Chciałbym jedynie uzmysłowić, że ich protegowani, niedługo już do wszystkiego uprawnieni, nie mogą jednocześnie pozbawiać pozostałych prawa do niezakłóconego udziału w ogólnie dostępnym przedstawieniu, zwanym oświatą publiczną. Kiedy w klasie są jeszcze tacy, którzy nie biją piany z powodu zadanej pracy domowej i oceny wyrażonej cyfrą, rozbieżnych celów po prostu nie da się pogodzić, nadając kolejne uprawnienia, redukując obowiązki i pozbawiając pedagogikę kolejnych środków wywierania wpływu, pozostawiając równocześnie jej cele niezmienionymi. Nie da się także walczyć o postęp w tejże pedagogice i wolność jednostek, poddając je jednocześnie edukacji przymusowej. Co więcej, nawet w przypadku niezmiernie mało prawdopodobnego uwolnienia od „powszechnego obowiązku”, prawdziwa wolność nadal pozostanie jedynie (i aż) wyborem ograniczeń, na które gotowi jesteśmy się zgodzić, a nie ich eliminacją.
Legislacja, mająca prowadzić głównie do pozbawienia instytucji, powołanej za społeczną zgodą do zmieniania świadomości, wszelkich narzędzi do tej zmiany niezbędnych, jest jedynie progresywistyczną hipokryzją, zwłaszcza jeśli nie rozróżnia między łamaniem uniwersalnych praw człowieka, a uprawianiem antypedagogiki.
Nie jest nawet istotne, kto w sporze między pedagogiką a antypedagogiką ma rację, bo jest on nierozwiązywalny, dopóki wszyscy uprawnieni są sensu stricte zmuszeni do partycypowania w tej samej szopce. Jeśli wszyscy zgadzają się, że każdy Jaś i Małgosia po prostu muszą zostać magistrami, to przeciąganie liny będzie trwało w nieskończoność. Farsa z demokracji, którą stała się szkoła z powodu sprzeczności założeń i celów, może zostać zakończona jedynie poprzez oddanie ludziom prawa wyboru, czy np. chcą posyłać dziecko do szkoły, która upiera się przy określonych normach współżycia społecznego, gdzie prawa wszystkich są w naturalny sposób wzajemnie ograniczone, czy też wolą widzieć je w „wolnej”, skandynawskiej świetlicy, gdzie każdy każdemu może w glorii prawa narobić na głowę.
Niezbędności takiego i podobnych wyborów nie da się obejść, udając, że poza chodzeniem do szkoły uczniowie i uczennice praktycznie nic już dziś nie muszą. Taka interpretacja wolności jest jedynie wyrazem fałszywej troski o podmiot, który w istocie jest tu najmniej ważny. Wbrew pozorom, to do niej właśnie prowadzą w założeniu słuszne i chwalebne dążenia do demokratyzacji szkoły, która z definicji jest przecież wciąż takim czy innym aparatem przymusu. Tak naprawdę, w tzw. dyskusji o kształcie prawnym oświaty, chodzi więc nieodmiennie o wykorzystanie panującej koniunktury do swoich celów i utrzymanie „wiodącej roli”, mimo zmieniających się warunków. Nie bez znaczenia jest także współczesna, zglobalizowana, medialna „konieczność” bycia nowoczesnym (cokolwiek to oznacza), bo przecież dużo łatwiej jest być leaderem postępu, nie idąc pod prąd popularnych trendów. Ten rozbuchany imperatyw akceptacji przez stado jest często niewidoczny dla podlegających mu jednostek, można więc być pewnym, że spora część postępowców, zaciekle i bezrefleksyjnie walczących o rozmaite, wzajemnie do siebie nieprzystające pedagogiczne idee, nie jest świadoma swoich prawdziwych motywów i w ogóle nie jest zainteresowana ani pomysłów tych wzajemną niekompatybilnością, ani ewentualnymi ich skutkami, ani też niewielkim prawdopodobieństwem ich introdukcji. Ta ostatnia, niemal wyparta ze świadomości kwestia jest paradoksalnie bardzo dla nich wygodna – skoro w masowej oświacie, działającej na wynikających z tej masowości zasadach, nie da się z czysto fizycznych względów wprowadzić w życie światłych pomysłów, można śmiało nosić nimb eksperta-rewolucjonisty, jedynie wygłaszając odczyty i pouczając innych. Konsekwencje wprowadzania nowej, nigdy się niekończącej Magnae Cartae Libertatis będą przecież ponosić inni i to oni będą użerać się o wypełnienie obowiązku, bez możliwości jego egzekucji.
Pewnie jestem naiwny, ale nieodmiennie dziwi mnie niewidzialność wyjścia z tego konundrum i chęć uszczęśliwiania świata po całości i na siłę. Znacznie mniej znane łacińskie powiedzenie głosi, że Summum ius summa iniuria, czyli że najwyższe prawo bywa najwyższą niesprawiedliwością. Co jest sprawiedliwe dla jednych, dla drugich będzie kulą u nogi. Po co w to brnąć?
Czy nie lepiej dać ludziom wybór i rzeczywisty udział w stanowieniu lokalnych regulacji? Pozwolić uczniom wybierać, gdzie i czego, poza abecadłem, chcą się uczyć, a szkołom decydować, czy obierają kurs zdroworozsądkowy czy antypedagogiczny? Idę o zakład, że ten pierwszy wybrałaby ledwie co piąta i to chyba wyczerpuje zapotrzebowanie na kształcenie efektywne, oparte na czymś więcej niż wyścig na papierowe, „wszystkim Polkom i Polakom należne” przywileje i miękkie kompetencje, dostępne na wyciągnięcie ręki, bez metodyki i dydaktyki. Jest w tym podejściu tylko jedno „ale”: Z czego i czym żyliby wtedy wszyscy nieustannie „zatroskani”?
Notka o autorze: Robert Raczyński – anglista, tutor, nauczyciel chyba nie tylko angielskiego, ale z dystansem do misji, metodyki i nauczania masowego, dydaktyczny oportunista. Kiedyś uczył w śp. gimnazjum, dziś w liceum. Prowadzi blog Eduopticum, o oświacie, edukacji i ich funkcjonowaniu w kulturze.