Niestety, muszę lojalnie uprzedzić, że nie rozwiązałem zawartej w tytule, największej chyba zagadki współczesnej polskiej oświaty. Nie podam więc w ostatecznej konkluzji żadnej wiarygodnej liczby godzin. Chciałbym jednak zaprosić Czytelników do refleksji na ten temat, co nie-nauczycielom może pomóc w zrozumieniu głębszej przyczyny obecnych belferskich protestów, a wszystkich zainteresowanych zainspirować w kwestii działań, jakie warto podjąć w przyszłości, by skutecznie zmierzyć się z niewątpliwym (moim zdaniem) kryzysem polskiej edukacji w ogóle, a pedagogicznej profesji w szczególności.
Jeśli ktoś, tak jak ja, przez długie lata śledzi losy rodzimego systemu oświaty, ma pełne prawo zadawać sobie pytanie, dlaczego wciąż nie wiadomo dokładnie, ile pracują nauczyciele? Wszak podejmowano w przeszłości próby zbadania tego zagadnienia. Ostatnio często przytacza się wyniki badań Instytutu Badań Edukacyjnych, opublikowane w 2013 roku. Według nich nauczyciele pracują średnio około 47. godzin tygodniowo, wykonując w różnych konfiguracjach 54 różne czynności, spośród których 5 wskazano jako dominujące. Ciekawe jednak, że owe wyniki, od lat dostępne zarówno dla władz, jak wszystkich zainteresowanych (np. tutaj), nie stały się źródłem poważniejszych analiz, ani tym bardziej konkretnych zmian w prawie. Być może klucz do tajemnicy kryje się w dokładnym brzmieniu tematu owych badań: „Czas pracy i warunki pracy w relacjach nauczycieli” (podkr. moje JP.). Określenie „w relacjach” wyraźnie wskazuje, że mamy do czynienia z obrazem subiektywnym, który z pewnością daje jakąś orientację w problemie, ale sam w sobie stanowi zbyt wątłą podstawę do projektowania zmian systemowych. Powraca więc pytanie, dlaczego wciąż nie przeprowadzono badań, które odzwierciedlałyby stan rzeczy w sposób jak najbardziej zobiektywizowany?
Dostrzegam dwie możliwe przyczyny. Pierwsza – spiskowa, że nikomu nie opłaca się ustalenie stanu faktycznego. Ani nauczycielom, bo mogłoby okazać się, że deklarowane przez wielu nawet ponad czterdzieści godzin rzeczywistej pracy w tygodniu w istocie dotyczy tylko nielicznych. Ani władzom, bo powszechne w społeczeństwie przekonanie, że nauczyciele to nieroby pracujące 18 godzin w tygodniu i mające trzy miesiące urlopu, a oczekujące za to Bóg wie jakich wynagrodzeń, ułatwia utrzymywanie płac tej najliczniejszej grupy zawodowej budżetówki na możliwie niskim poziomie. Ani nawet związkom zawodowym, bowiem nader mętny system obliczania wynagrodzeń otwiera ogromne pole do rozmaitych działań, negocjacji itp., na poziomie mało dostępnym dla przeciętnego operatora kredy i tablicy. Swoją drogą ciekawe, ilu nauczycieli orientuje się, w jaki sposób tzw. kwota bazowa rzutuje na realny zapis w tabeli wynagrodzeń minimalnych; ilu zdaje sobie sprawę, że postulowane w pewnym momencie przez ZNP podwyższenie jej o 1000 złotych nie przekładałoby się ani na o tyle większą wypłatę, ani nawet na jednakowe kwoty podwyżki dla wszystkich? Zastrzegam, to nie jest lekceważący przytyk z mojej strony – po prostu ten system jest skomplikowany aż do granic absurdu.
Druga możliwa przyczyna naszej wciąż trwającej niewiedzy jest daleko bardziej prozaiczna. Otóż, być może, precyzyjne określenie czasu pracy nauczyciela jest po prostu niemożliwe. Że ta grupa zawodowa, traktowana przez społeczeństwo jako bardzo jednorodna, w istocie składa się z ludzi, których stanowiska w placówkach oświatowych wymagają bardzo różnego nakładu pracy. Czyli, że trudno ująć w jednej pozycji nauczycieli, dajmy na to, plastyki i języka polskiego, nie mówiąc już o wychowaniu przedszkolnym. Ba, nawet specjaliści zajmujący identyczne stanowiska mogą poświęcać swojej pracy znacząco różną liczbę godzin, mając przy tym jednakowe poczucie właściwego wywiązywania się z obowiązków.
Opcja druga czyni sytuację cokolwiek beznadziejną, ale temat jest żywy i gwałtownie domaga się rozstrzygnięcia, bez którego trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek sensowne, a tak przecież pożądane zmiany w placówkach oświatowych. Co ciekawe, podobne przekonanie zostało niedawno wyartykułowane przez ludzi, z których poglądami jest mi zazwyczaj mocno nie po drodze.
Oto w oświadczeniu KSOiW NSZZ „Solidarność”, opublikowanym 7 stycznia br., znalazł się taki oto passus:
Od kilku lat postulujemy zmianę systemu wynagradzania nauczycieli w powiązaniu ze zmianą metody finansowania zadań edukacyjnych. Aktualne systemy uznajemy za nierzetelne i anachroniczne oraz nieodzwierciedlające rzeczywistych wskaźników związanych z wykonywaniem zadań oświatowych, bowiem nie uwzględniają one standardów wpływających na realizację tych obowiązków. (…) Dlatego ponownie wzywamy Ministerstwo do rozpoczęcia prac zmierzających do postulowanej przez nas zmiany obu systemów…
Kilka tygodni później podobny pogląd wyraziła pani minister Zalewska, która w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” oświadczyła między innymi:
Przyszłam do MEN z przekonaniem, że subwencja oświatowa jest niesprawiedliwa. (…) Od początku byłam też przekonana, że struktura wynagrodzeń nauczycieli jest również niesprawiedliwa, za dużo zależy od decyzji samorządów, i że trzeba to zmienić. Dwukrotnie proponowałam zmiany, ale nie było na to zgody ze strony korporacji samorządowych. (…) Nawet poprosiłam o wytyczne, w którym kierunku chcieliby zmiany. Niestety nie otrzymałam żadnego konkretu w tej sprawie. Dlatego podjęłam decyzję, że zmiany systemu wynagrodzeń opracuje Instytut Badań Edukacyjnych. Efekty tych prac chcemy pokazać do wakacji.
Jak widać, rolę czarnego charakteru w dramacie szefowa MEN przydzieliła samorządom, ale zarazem wielkodusznie podjęła się spełnienia postulatu „Solidarności”, poprzez zlecenie uczonym z Instytutu Badań Edukacyjnych opracowania zmiany systemu nauczycielskich wynagrodzeń. Wypada mieć nadzieję, że nie będzie to od razu gotowy produkt, a tylko projekt, który zostanie następnie poddany rzetelnej społecznej debacie. Choć nauczony doświadczeniem wprowadzania „dobrej zmiany w edukacji” nie poszedłbym w tej sprawie o zakład…
Niezależnie od powyższego muszę jednak uroczyście przyznać rację zarówno związkowcom z KSOiW, jak i pani minister w ich ocenie, że obecny system wynagradzania pracowników pedagogicznych oświaty powinien jak najszybciej trafić do lamusa. Jest i dla mnie rzeczą bezdyskusyjną, że aktualny sposób wartościowania pracy nauczycieli jest anachroniczny, nieefektywny i niesprawiedliwy. Pominę tutaj kwestię wysokości zarobków, bo na ten temat powiedziano ostatnio i napisano już wszystko. Ale samo dosypanie pieniędzy, choć niezbędne, pozostanie tylko plasterkiem na jątrzącą się ranę, jeśli nie zmienią się zasady kształtowania wynagrodzeń. Szczerze kibicuję zatem pracy koncepcyjnej naukowców z IBE, a na dowód poparcia zaoferuję w tym miejscu szereg swoich przemyśleń w rzeczonej kwestii. Stoją bowiem „Entuzjaści Edukacji” przed zadaniem na miarę oczyszczenia stajni Augiasza.
Na początek proponuję oderwać się od myślenia o pieniądzach, natomiast starannie rozważyć, jak w teorii i w praktyce wygląda praca nauczycieli, zarówno jeśli chodzi o nakład czasu, jak sposób jego wykorzystania. To warunek niezbędny ogarnięcia całości zadania, bowiem materia jest obszerna i niezwykle złożona.
Zacznijmy od pensum dydaktycznego, czyli godzin spędzanych przez nauczyciela „przy tablicy”. Wg powszechnego przekonania jest ich 18 w każdym tygodniu i taką właśnie liczbą szermują ludzie atakujący pedagogicznych „nierobów”. To prawie prawda, a prawie, jak wiadomo, czyni różnicę. Zapisany w Karcie Nauczyciela tygodniowy wymiar pracy nauczyciela w przedszkolu wynosi bowiem godzin 25, bibliotekarza – 30, wychowawcy „zerówki” – 22. Wychowawca świetlicy pracuje 26 godzin, nauczyciel wspomagający – 20, a nauczyciel praktycznej nauki zawodu – 22. Wśród psychologów, pedagogów i logopedów mamy wręcz równych i równiejszych. Zatrudnionych w poradniach psychologiczno-pedagogicznych obowiązuje sztywny, „karciany” wymiar 20 godzin, natomiast w innych placówkach decyduje organ prowadzący, przy czym nie może ich ustalić więcej niż… 22.
Oczywiście każda z podanych liczb jest dużo niższa od 40., czyli wymiaru czasu pracy w większości zawodów, ale tym zajmę się później. Na razie proponuję poszukać logiki w samym przedstawionym tutaj zróżnicowaniu. Ja nie potrafię jej odnaleźć. Nie sięgam myślą, jakie niuanse mogły zadecydować o tym, że wychowawca w świetlicy musi spędzić z dziećmi dokładnie jedną godzinę tygodniowo więcej, niż nauczyciel w przedszkolu. Albo dlaczego nauczyciel przedmiotowy ma pracować z uczniami akurat 18 godzin, a nauczyciel praktycznej nauki zawodu 22, a nie odwrotnie.
Obawiam się, że nie bardzo jest kogo zapytać, skąd wzięły się te wszystkie liczby, bo znalazły się w Karcie Nauczyciela z górą 35 lat temu. Nie wiem, czy ktokolwiek pamięta przesłanki ówczesnych decyzji. Dzisiaj, czyli dwie albo i trzy epoki później, trzymamy się tamtych ustaleń już chyba tylko siłą przyzwyczajenia. No i z tego powodu, że nikt nie śmiał (i nadal nie śmie) ich podważyć. Uczonych z IBE muszę jednak w tym miejscu zmartwić. Jeśli nie zmierzą się z tym tematem, cała ich praca nad nowym systemem wynagradzania nauczycieli będzie miała wartość makulatury.
W tym miejscu, na marginesie, wyjaśnienie dla osób, które wskazują z sarkazmem, że skoro lekcja trwa 45 minut, to 18-godzinny etat wymaga w istocie zaledwie 13 i pół zegarowej godziny pracy. Nawet nie będę w tym miejscu argumentował, że podczas przerw międzylekcyjnych nauczyciele pełnią dyżury, wypełniają dzienniki, przechodzą z jednej sali do drugiej albo, tak jak u mnie w szkole w klasach 1-3, po prostu są z dziećmi, bo nie mogą ich pozostawić bez opieki. Przyjmijmy, że niektórzy jednak żeglują do pokoju nauczycielskiego, by tam wypić herbatę, albo korzystają z toalety. Jeżeli ktoś uważa, że należy odliczyć to od czasu spędzonego w pracy, to proponuję w podobny sposób potraktować motorniczego tramwaju, który na pętli kilkanaście minut czeka w błogim „nic-nie-robieniu” na rozpoczęcie kolejnego kursu, albo pracownika, który w ramach ośmiogodzinnego dnia pracy w fabryce korzysta z półgodzinnej przerwy śniadaniowej. Tyle dygresji.
Teraz zajmijmy się przypisywanymi wszystkim nauczycielom trzem miesiącom wakacji. Przywilej to zaiste niesamowity na tle 26-dniowego urlopu większości pracowników. Ale i pod tym względem nie wszyscy są w jednakowej sytuacji. Myślę, że mało kto niezwiązany zawodowo z oświatą jest świadomy, że publiczne placówki dzielą się na feryjne i nieferyjne. W tych pierwszych istotnie, nauczycielowi przysługuje urlop podczas ferii zimowych i letnich wakacji, z wyjątkiem bodaj siedmiu dni, podczas których ma obowiązek wykonywać różne zadania zlecone przez dyrekcję, na przykład brać udział w rekrutacji uczniów. Natomiast w placówkach nieferyjnych, a takimi są między innymi wszystkie przedszkola, liczba dni urlopu wynosi 35 – więcej niż dla większości pracowników, ale jednak grubo, grubo mniej niż te sławne trzy miesiące.
Zróżnicowanie wymiaru urlopu wśród nauczycieli jest nie tylko trudne do zrozumienia, ale na pewno niesprawiedliwe. Co więcej, nie przystaje do obecnych warunków pracy w placówkach oświatowych. Jestem przekonany, że w szkołach daleko bardziej przydatne byłyby przerwy krótsze, a częstsze, np. tygodniowe ferie na początku listopada, czyli po dwóch miesiącach pracy, w okresie, kiedy następujące po sobie dwa duże święta i tak mocno dezorganizują naukę. Z kolei dwutygodniowe ferie zimowe mogłyby być krótsze, szczególnie, jeśli dzięki temu co trzy lata uczniowie nie musieliby wracać po Nowym Roku do szkoły tylko po to, by po dwóch tygodniach nauki rozpoczynać kolejną przerwę. Cztery tury tygodniowych ferii w lutym wydają mi się znaczenie lepszym rozwiązaniem. Dorzuciłbym do tego jeszcze tydzień przerwy w okolicach majówki, a w zamian przedłużył rok szkolny do końca czerwca. Zresztą, o szczegółach tych pomysłów można dyskutować, problem w tym, że podobnie jak w przypadku pensum tkwimy w rzeczywistości zadekretowanej kilka dekad temu i nie ma odważnego, by podjąć temat na forum ogólnopolskiej polityki.
Jak by jednak nie było trzeba przyznać, że jeśli chodzi o wymiar urlopu nauczyciele są w dużo lepszej sytuacji, niż większość pracujących. A skoro nie pracują w kopalniach uranu, ta sytuacja musi mieć jakieś inne uzasadnienie. Ponieważ geneza rozwiązań przyjętych w Karcie Nauczyciela ginie w mrokach niepamięci, można jedynie zgadywać. Być może chodziło o zapewnienie lojalności tej licznej i ważnej dla socjalistycznego państwa grupy pracowników – wszak Karta powstawała podczas stanu wojennego? Może miała to być jakaś rekompensata za niewygórowane zarobki? A może obie te przyczyny były ważne, z tym, że jedna straciła swoje znaczenie 30 lat temu, a druga… Druga została po prostu zapomniana w czasach, kiedy ludzie nie chcą żyć poczuciem misji, tylko pragną korzystać ze swojego życia, za godziwe wynagrodzenie otrzymywane w pracy.
A jaka z tego sugestia dla uczonych z IBE? Nie spodoba się ona chyba Czytelnikom, ale napiszę wprost – radykalne poniesienie nauczycielskich wynagrodzeń (a rozumiem przez to kwoty jeszcze wyższe, niż postulowane obecnie przez ZNP 1000+ do pensji), będzie daleko bardziej realne wraz z zasadniczą zmianą wymiaru tych najdłuższych, naprawdę sięgających trzech miesięcy w roku, nauczycielskich urlopów. I warto, by uczeni o tym pomyśleli, bo wbrew pozorom sądzę, że da się zaproponować jakieś sensowne rozwiązanie alternatywne. Jeżeli zaś dodamy do tego konieczność zrobienia porządku z pensum dydaktycznym różnych grup nauczycieli, a także istniejącym równolegle, oficjalnie, łącznym wymiarem 40 godzin pracy tygodniowo, niezależnym od liczby godzin „przy tablicy” (o czym napiszę w kolejnym artykule), to naprawdę najbardziej sensowne wydaje mi się wyrzucenie na śmietnik historii Karty Nauczyciela i opracowanie zupełnie nowych rozwiązań, pasujących do realiów społeczno-ekonomicznych trzeciej dekady XXI wieku.
Oczywiście możliwy jest także inny scenariusz, w którym nauczyciele pozbawieni ochrony, jaką zapewnia Karta, spadną jeszcze niżej w hierarchii poważania przez władze wszelakiego autoramentu. Ale ta stara, wielokrotnie nowelizowana i niezwykle skomplikowana ustawa daje złudną ochronę. Najlepszym dowodem obecny protest, wywołany nie tylko niskimi zarobkami, ale również poczuciem lekceważenia przez rządzących. Mimo istnienia Karty. Dlatego mojej sugestii, żeby nie trwać za wszelką cenę przy tym dokumencie, bardzo proszę nie przyjmować jako zamachu na dobro nauczycieli, a jedynie wyraz troski o przyszłość tego zawodu, którego kondycja decyduje o funkcjonowaniu całej polskiej oświaty.
Choć szykujący się strajk ma na sztandarze żądanie tysiąca złotych podwyżki, to widzę w nim przede wszystkim wyraz walki nauczycieli o docenienie przez władze i społeczeństwo znaczenia ich pracy oraz zapewnienia jej godnych warunków, nie tylko finansowych.
Dalszy ciąg tych rozważań znajdzie się w kolejnym artykule na blogu „Wokół szkoły”, pt. „Ile pracuje nauczyciel – i dlaczego wcale nie 40 godzin w tygodniu?”
Notka o autorze: Jarosław Pytlak jest dyrektorem Szkoły Podstawowej nr 24 STO na Bemowie w Warszawie oraz pomysłodawcą i wydawcą kwartalnika pedagogiczno-społecznego Wokół Szkoły. Działalnością pedagogiczną zajmuje się przez całe swoje dorosłe życie. Tekst ukazał się w blogu autora.